Startowy singiel nowego, a jednocześnie dość (na szczęście tylko pozornie) standardowo przewidywalnego (oczywiste konotacje z Grave Pleasures) projektu Mata McNerney'a nie zwiastował że dostanę surowszą w łapy wersję wymienionego spadkobiercy potencjału pierwszego i zarazem ostatniego jak się szybko okazało krążka znakomitego Beastmilk. Another Day Another Abyss natychmiast w moje łaski się wkupił, bowiem okazał się bardzo chwytliwie bezpretensjonalnym odpryskiem od ejtisowej chwały postpunkowej zimnej fali, więc nie bardzo się spodziewałem iż pełny long (pełny, a dość krótki) zamiast skocznej bezpośredniej, nieco popem z okolic The Cure i The Sisters Of Mercy muśniętej nuty, zaproponuje nutę oczywiście melodyjną, ale ze sporym udziałem frontalnego ataku apokaliptycznego chłodu. Slime Of The Times posiada walor mega skuteczny, bo gdy prześliznę się za każdym razem przez około trzydzieści minut z siedmiominutowym bodaj hakiem, to mam gigantyczną potrzebę, aby po raz kolejny wcisnąć odtwarzanie, gdyż nie jestem nim nasycony, bo ciągle i ciągle zaintrygowany. Debiut Scorpion Milk stanowi dla mnie muzyczną pokusę ogromną i wciąż wciąż mi go mało, zatem jest to już jakaś silna rekomendacja, a że pod względem treści i pomysłu powiązanego z konwencją ma do zaproponowania bardzo hipnotycznie-transową dawkę obecnie nadal na świeżo eksploatowanej post punkowej maniery, to myślę iż nie zawiedzie każdego kto intensywniej siedzi w minimalistycznych w założeniu i działaniu, a jednocześnie świetnie zaaranżowanym około industrialowym i około gotyckim rzężeniu oraz atmosfery zimnego mroku rozpylaniu. Mam przekonanie też, iż wcale nie jest to tylko i wyłącznie bardziej zwarta wersja Grave Pleasures, ale coś więcej i jak najbardziej popieram inicjatywę Mata dłubania jeszcze poza znakomitym wspomnianym. Nie powinienem w sumie być też zaskoczony jakością, bo współpracownicy Mata w obozie Scoprpion Milk nie są absolutnie przypadkowi (nazwy Viagra Boys i Converge) dawały gwarancję otwartości gatunkowej i talentu interpretatorskiego. Oni pomogli z pewnością uzyskać właściwy feeling i przyczynili się do wywoływania w trakcie odsłuchiwania właśnie pokusy powracania w świat wykreowany u fundamentu przez kompozytorski talent Mata i jego charakterystyczny wokal, jaki tak potrafi kapitalnie manierycznie podniośle zaciągać, jak i mniej melodyjnie uderzyć niemal charkliwym krzykiem. Slime of the Times posiada walorów znakomitą większość, bo nie jest oczywisty i nie trzyma się kurczowo jednej stylistycznej przynależności, a okazując szacunek tradycji gatunku, podpina go raz bardziej do industrialu, innym razem do mozolnie mętniejszych czy dla odmiany podrygujących rockowych kierunków. Niebagatelny wpływ na mój euforyczny stan ma też to co słyszę w intrze do Srebrnych Wieprzy - bo tam w moim ojczystym języku się recytatorsko nawija. Próbowałem zlokalizować wyjaśnienie - kto co jak i dlaczego? Nie potrafię! Póki co net milczy w sprawie! Mam tylko jakieś domysły - obawiam się jednak czy nazbyt nie błądzę, bo tyle wokół artystycznych ambitnych bodźców, a i wiele z klasyki tylko połowicznie przeze mnie tkniętę, więc się nie wyrywam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz