niedziela, 3 listopada 2019

Ikar. Legenda Mietka Kosza (2019) - Maciej Pieprzyca




Aby jasność od początku była, to w ostatnich kilku latach zwiększonej popularności filmów sygnowanych jego nazwiskiem, najsłabszy film Pieprzycy. Nie udało się bowiem tak przekonująco artystycznie dokonać tego, co przykładowo Pawlikowski w Idzie ponad głównym wątkiem kapitalnie uzyskał. Mam tu na myśli kluczowy akurat dla filmu o genialnym muzyku klimat awangardowego jazzu lat 60-tych. Zadymionych kameralnych klubów, intelektualnej artystycznej bohemy, młodości z pasją i energią funkcjonującej w zabijającej złudzenia szarej rzeczywistości peerelowskiej. Coś ponadto "nie pykło" na poziomie scenariusza, któremu brakło wyrazistości i spójności, a masa wtłoczonych retrospekcji szybko zagubiła, istotny do tej pory dla kina Pieprzycy walor napięcia budowanego na fundamencie zwięzłej przejrzystości. Być może sam reżyser i ekipa współpracowników odpowiedzialna za sznyt czysto artystyczny nie do końca rozumiała fenomen sceny jazzowej lub na potrzeby sprowadzenia jej charakteru do poziomu atrakcyjnego dla przeciętnie zorientowanego widza, zwyczajnie poszła w kierunku mainstreamowej równowagi pomiędzy ambicją, a rozrywką (i dlatego obraz ogląda się jak Sztukę kochania Sadowskiej, czy Najlepszego Palkowskiego). Z początku metaforyczne zatrzaskiwanie przez Kosza kolejnych drzwi, czy też sugestywne uwypuklenie znaczenia wszelkich dźwięków w jego przewrażliwionym zaciemnionym świecie przynosiło efekt, zarówno formułę biograficzną urozmaicając, jak i wymownie uświadamiając widzowi specyfikę życia pozbawionego zmysłu wzroku. Niestety dwugodzinne szafowanie tego rodzaju efektami rozmyło siłę ich oddziaływania, w szczególności, że pomiędzy nimi coraz więcej banałów pustkę wypełniało. Tym bardziej też, że Mieczysław Kosz w interpretacji Dawida Ogrodnika nie wychodził poza dwie w ostatnim czasie najbardziej dyskusyjne role aktora, stając się chwilami groteskową hybrydą Tomka Beksińskiego (upośledzenie społeczne) i Mateusza Rosińskiego (upośledzenie fizyczne) – co z całym szacunkiem dla intencji, motywacji i warsztatu Ogrodnika nie wydaje się, aby oddawało w punkt osobowość i zachowanie Mietka Kosza. Poza tym kilka innych pomniejszających wiarygodność wpadek uszło uwadze produkcji, a co w kinie mimo, że o ograniczonym budżecie, ale jednak aspirującym do najwyższego poziomu nie powinno spotkać się z wyrozumiałością widza – co z szacunku dla Macieja Pieprzycy niniejszym czynię. Żeby jednak całkowita jasność była, z czystym sumieniem Legendę Mietka Kosza polecę, gdyż kinowa ekspozycja twórczości muzyka, który sam o sobie na każdym kroku z uzasadnioną dumą powtarzał, że jest „genialnym muzykiem jazzowym” zasługuje na ogromne brawa zarówno przez pryzmat technicznej jakości jej przedstawienia (zbliżenia na brawurową biegłość warsztatową, wyeksponowanie wspaniałego czystego brzmienia), jak i co oczywiste i pierwszoplanowe wykorzystanie jej dla poruszającego ukazania istoty muzyki w życiu człowieka ponad standardowo uwrażliwionego na jej ducha. Ażeby już kompletna jasność była i nie odstraszać a zachęcić, użyje na finał obrazowego podsumowującego porównania. Mianowicie najnowszy obraz Pieprzycy w moim przekonaniu jest jak piątka na szynach postawiona przez nauczyciela swojemu ulubionemu prymusowi, od którego oczekiwał kolejnej, może tylko nieco w najgorszym przypadku naciągniętej oceny celującej.

P.S. Na koniec dodam, iż nie przypadkiem niewiele w mojej refleksji o emocjach, bowiem film o „niewidomym pianiście, który nie chciał się zmieścić w repertuarze klasycznym”, który ponadto życie zakończył tragicznie w niewyjaśnionych wciąż okolicznościach, był w ogólności z nich wyprany, idąc na łatwiznę szlakiem wytartych szablonów i egzaltacji na poziomie niestety tylko nieco bardziej ambitnym niż produkcje telewizyjne. Aby zrozumieć ducha i stany emocjonalne Kosza już bardziej pomógł mi dokument „Esencja nastroju” autorstwa Roberta Kaczmarka, który zdecydowanie polecam, nie tylko jako suplement do filmu Pieprzycy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj