Aby jasność od początku
była, to w ostatnich kilku latach zwiększonej popularności filmów sygnowanych
jego nazwiskiem, najsłabszy film Pieprzycy. Nie udało się bowiem tak
przekonująco artystycznie dokonać tego, co przykładowo Pawlikowski w Idzie
ponad głównym wątkiem kapitalnie uzyskał. Mam tu na myśli kluczowy akurat dla
filmu o genialnym muzyku klimat awangardowego jazzu lat 60-tych. Zadymionych kameralnych
klubów, intelektualnej artystycznej bohemy, młodości z pasją i energią funkcjonującej
w zabijającej złudzenia szarej rzeczywistości peerelowskiej. Coś ponadto "nie pykło" na poziomie
scenariusza, któremu brakło wyrazistości i spójności, a masa wtłoczonych
retrospekcji szybko zagubiła, istotny do tej pory dla kina Pieprzycy walor napięcia
budowanego na fundamencie zwięzłej przejrzystości. Być może sam reżyser i ekipa
współpracowników odpowiedzialna za sznyt czysto artystyczny nie do końca
rozumiała fenomen sceny jazzowej lub na potrzeby sprowadzenia jej charakteru
do poziomu atrakcyjnego dla przeciętnie zorientowanego widza, zwyczajnie poszła
w kierunku mainstreamowej równowagi pomiędzy ambicją, a rozrywką (i dlatego obraz ogląda się jak Sztukę kochania Sadowskiej, czy Najlepszego Palkowskiego). Z początku metaforyczne
zatrzaskiwanie przez Kosza kolejnych drzwi, czy też sugestywne uwypuklenie
znaczenia wszelkich dźwięków w jego przewrażliwionym zaciemnionym świecie przynosiło
efekt, zarówno formułę biograficzną urozmaicając, jak i wymownie uświadamiając widzowi
specyfikę życia pozbawionego zmysłu wzroku. Niestety dwugodzinne szafowanie tego
rodzaju efektami rozmyło siłę ich oddziaływania, w szczególności, że pomiędzy nimi
coraz więcej banałów pustkę wypełniało. Tym bardziej też, że Mieczysław Kosz w
interpretacji Dawida Ogrodnika nie wychodził poza dwie w ostatnim czasie najbardziej
dyskusyjne role aktora, stając się chwilami groteskową hybrydą Tomka Beksińskiego
(upośledzenie społeczne) i Mateusza Rosińskiego (upośledzenie fizyczne) – co z
całym szacunkiem dla intencji, motywacji i warsztatu Ogrodnika nie wydaje się, aby oddawało w punkt osobowość i zachowanie Mietka Kosza. Poza tym kilka innych
pomniejszających wiarygodność wpadek uszło uwadze produkcji, a co w kinie mimo, że o ograniczonym budżecie, ale jednak aspirującym do najwyższego poziomu nie
powinno spotkać się z wyrozumiałością widza – co z szacunku dla Macieja
Pieprzycy niniejszym czynię. Żeby jednak całkowita jasność była, z czystym
sumieniem Legendę Mietka Kosza polecę, gdyż kinowa ekspozycja twórczości muzyka,
który sam o sobie na każdym kroku z uzasadnioną dumą powtarzał, że jest „genialnym
muzykiem jazzowym” zasługuje na ogromne brawa zarówno przez pryzmat technicznej
jakości jej przedstawienia (zbliżenia na brawurową biegłość warsztatową,
wyeksponowanie wspaniałego czystego brzmienia), jak i co oczywiste i
pierwszoplanowe wykorzystanie jej dla poruszającego ukazania istoty muzyki w
życiu człowieka ponad standardowo uwrażliwionego na jej ducha. Ażeby już kompletna
jasność była i nie odstraszać a zachęcić, użyje na finał obrazowego podsumowującego porównania. Mianowicie najnowszy
obraz Pieprzycy w moim przekonaniu jest jak piątka na szynach postawiona przez nauczyciela swojemu
ulubionemu prymusowi, od którego oczekiwał kolejnej, może tylko nieco w
najgorszym przypadku naciągniętej oceny celującej.
P.S. Na koniec dodam,
iż nie przypadkiem niewiele w mojej refleksji o emocjach, bowiem film o „niewidomym
pianiście, który nie chciał się zmieścić w repertuarze klasycznym”, który ponadto
życie zakończył tragicznie w niewyjaśnionych wciąż okolicznościach, był w
ogólności z nich wyprany, idąc na łatwiznę szlakiem wytartych szablonów i egzaltacji na
poziomie niestety tylko nieco bardziej ambitnym niż produkcje telewizyjne. Aby
zrozumieć ducha i stany emocjonalne Kosza już bardziej pomógł mi dokument „Esencja
nastroju” autorstwa Roberta Kaczmarka, który zdecydowanie polecam, nie tylko jako suplement do filmu Pieprzycy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz