Jak dotychczasowa archiwizacja na blogu mi przypomina, dwa i pół roku temu ostatecznie poddałem się i pozwoliłem porwać trendowi retro rockowemu pozbawionemu męskiego wokalu i by między innymi za sprawą właśnie Blues Pills zacząć rozumieć, że gdy za mikrofonem panna z głosem jak dzwon pląsa, to bać się nie ma czego, bo sama muzyka na tym nie traci, a nawet w sensie większej sensualności naturalnie zyskuje. Lady in Black szybko rozpracowałem i bez najmniejszych już oporów błyskawicznie odnalazłem debiut Szwedów, zyskując kolejny kapitalny materiał, który masę uciechy mi do dzisiaj funduje. Tropem retro rockowej nostalgii tutaj Blues Pills bez owijania w bawełnę podążają, lecz nawet jeśli ktoś uzna iż wytartym szlakiem, nigdzie nie zbaczając i co za tym idzie niczego nawet odrobinę nowego nie wnosząc, to ja się z tym zarzutem zgodzę, ale zrazu go wyciepnę, bowiem mnie akurat absolutnie to nie przeszkadza, kiedy młodzi utalentowani i w pasję uzbrojeni z takim wdziękiem do własnej twórczości szlachetne wpływy inkorporują, a każdy kawałek jaki skomponują aż iskrzy hard rockową energią lub z drugiej strony urzeka bluesowym czarem. I w zasadzie debiut jest w tych dwóch klasycznych tonacjach nagrany - szczególnie na otwarcie ekscytuje radosną interpretacją hard rocka, a im dalej w las tym bardziej nawiązuje dialog z bluesową nostalgią muśniętymi balladami. Całość jest tak cudownie unurzana w retromanii, że ja nie jestem w stanie oprzeć się pokusie korzystania z tej dźwiękowej rozkoszy. Szczególnie, że Elin Larsson ma papiery na takie śpiewanie - z duszy i z serducha, z parą i subtelnością tka wokalną strukturę i ani przez moment nie daje powodu by nie wierzyć, że to co śpiewa autentycznie w duszy jej rozbrzmiewa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz