Na
straty spisałem już Brada Andersona, gdyż zamiast ścieżką ewolucji kroczyć,
on po równi pochyłej od czasu kapitalnego Mechanika systematycznie się staczał. To co
wciskał zupełnie mnie nie przekonywało, zatem decyzja była już prawie stanowczo podjęta! Jednakowoż pewne okoliczności, a dokładnie krótka
konwersacja odbyta i rekomendacja tytułu będącego tematem tych kilku zdań
refleksji, przekonały mnie, aby ostatnią szansę dać temu Panu. Szczególnie,
kiedy bliżej zapoznałem się z detalami obrazu i skonstatowałem, że na warsztat
wziął Pan reżyser tekst Edgara Allana Poe. To mnie ostatecznie przekonało i do
seansu zasiadłem. Co w tym miejscu dalej
napisać, kiedy analiza materiału poglądowego do rozczarowujących wniosków finalnie
prowadzi, bo Eliza Graves nic poza zręcznie, aczkolwiek prostacko rzemieślniczo
wystylizowanej historii nie oferuje. Dodatkowo jeszcze przekombinowanej (ach co za twist), aby
wrażenie przewrotnością fabuły zrobić. Tyle że ona zamiast zaskakiwać, drażni
banałem opakowanym w sztampową formę. Nie wiem na ile scenarzyści podrasowali
opowiadanie E. A. Poe względem oryginału, ale zakładam, że trochę tej ingerencji
było – może kiedyś dla zaspokojenia ciekawości z Systemem doktora Smoły i profesora Pierza się zapoznam i posiadając
już tą źródłową wiedzę odszczekam (jeśli tego rzeczywistość będzie wymagać)
swoje krzywdzące hipotezy. :) Na koniec tylko, by być uczciwym i
bardzo względnie obiektywnym stwierdzę, iż w gatunku który reprezentuje trzyma
poziom przyzwoity i jeśli ktoś w takiej stylistyce się lubuje, to zakładam że w
miarę zadowolony będzie. Ja akurat nie czuję się trafionym adresatem dla tego
rodzaju kina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz