AC/DC
nowy album wydaje, czyli wszyscy na baczność i zagryzamy nerwowo pazury, wiedząc jednocześnie, czego można się spodziewać po długowiecznej legendzie.
Oni grając od lat umownie rzecz biorąc to samo, u schyłku kariery przecież
rewolucji nie przeprowadzą. I tego oczywiście nie czynią, na swoim kolejnym
albumie umieszczając pełen klasyczny wachlarz wszystkich patentów, jakich od
zarania używają. Brian Johnson skrzeczy w swoim firmowym stylu, Phil Rudd nabija
toporne rytmy, a Angus wiosłuje tak jak on tylko potrafi, czarując finezją i
polotem w obrębie na wszelkie już sposoby wyeksploatowanej formuły. Bo ten gość
nie potrzebuje szczególnej, ponadnormatywnej technicznej biegłości,
nowoczesnych fajerwerków, by wszystkich wokoło porywać. Bierze gitarę w łapy i
gra, a magia sześciu strun jedynego w swoim rodzaju wymiaru nabiera. I to by
było na tyle, gdyby dwie ważkie kwestie nie miały istotnego wpływu na efekt końcowy tej już siedemnastej (jeśli trafnie zliczyłem) studyjnej płyty. Pierwsza,
może o mniejszym kalibrze, ale dla mnie swoją negatywną właściwość posiadająca. Okładka,
tak kiczowata, gdzie tam, ona chujowa tak, że więcej nie chce mi się o niej tu pisać. Druga to czas trwania, czyli niewiele ponad trzydzieści minut - to
zdecydowanie za mało. Jedenaście numerów przelatuje zbyt szybko i do tego z
wyraźnym poczuciem jednostajnego wymiaru wszystkich kompozycji. Jest w umiarkowanym
tempie, bez momentu kulminacyjnego, czy prób przełamania chociaż odrobinę tego
schematu. Brakuje tu jednej, czy dwóch prób zagrania klasycznego mozolnego
bluesa, takiego po części nawet improwizowanego, pełnego luzu i spontaniczności, który wpuściłyby
trochę powietrza do programu płyty. Nabiłby czas trwania o kwadrans i uczynił
Rock Or Bust pełnoprawnym następcą Black Ice, bo teraz on tylko takim suplementem do
poprzedniego wydawnictwa się wydaje - zbiorem numerów, które nie zmieściły się
na "czarnym lodzie". Chyba że na końcowym produkcie swoje piętno odcisnęła wieść o chorobie
Malcolma, którego gry tutaj już niestety zabrakło. Jakby ekipa AC/DC w tym
przełomowym momencie impet straciła, inspiracji by brakło, a zdrowie
przyjaciela naturalnie priorytetem w stosunku do komponowania się stało. Coś
jest na rzeczy, a mnie spekulowanie pozostało do momentu aż powód okrojenia
czasowego najnowszej produkcji się wyjaśni. Niestety mimo, że numery poziom
jako osobne rozdziały trzymają to już w układzie albumu tak do końca rady nie
dają. To powód, który nie pozwala mi patrzeć na Rock Or Bust inaczej jak na
solidny materiał bez tej iskry, co o wyjątkowości by przesądzała. Naprawdę
żałuję, że w bardziej entuzjastycznym tonie o niej nie mogę się wypowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz