Proces
pozyskiwania przez Hollywood obiecujących europejskich reżyserów jest
zjawiskiem naturalnym. Jednak nie zawsze wiąże się to z sukcesem artystycznym, czy utrzymaniem przez twórców wysokiej jakości ich produkcji. Tym razem romans Michaela R. Roskama z kinem amerykańskim przyniósł efekty najwyższych lotów, bez
najmniejszego uszczerbku na tejże jakości. Tajemnica tego sukcesu przede
wszystkim w jego osobie, jednakowoż zaadaptowany na potrzeby opisywanego obrazu
tekst Dennisa Lehane'a (Mystic River, Shutter Island) odegrał w tej układance równie istotną
rolę. Nie będę się w tym miejscu rozpisywał ile razy dobry scenariusz był
sprowadzany do poziomu bruku poprzez indolencje reżyserską, czy kwadratowe
kreacje aktorskie. Tu i teraz przecież mowa o produkcji, która we wszelkich
aspektach na komplementy zasługuje. Dzięki kolejnej wybornej roli Toma
Hardy’ego, który to już ładnych od kilku lat intensywnie idzie przebojem poprzez ekrany kinowe, odwalając za każdym razem kapitalną robotę (nieważne drugoplanową czy
epizodyczną jak w przypadku Tinker Tailor Soldier Spy, pierwszoplanową Lawless, Warrior, a
ostatnio Locke) oraz towarzystwu równie efektownie przekonującego Matthiassa Schoenaertsa i ostatni raz
na ekranie królującego Jamesa Gandolfiniego. Dzięki nim wszystkim poczułem, że
na taki kryminał od dłuższego czasu czekałem, gdzie akcja zawiązywana ospale, a
w drodze do kapitalnego finału oszczędnie karty są odkrywane. Napięcie
systematycznie rośnie, nawet przez chwilę pomimo braku spektakularnych
fajerwerków realizacyjnych nie opadając. Uwielbiam takie kino, w którym zamiast
prostackiej dosłowności wszystko w gęstej atmosferze domysłów spowite.
Bohaterowie nie są przejaskrawieni, a ich ocena moralna w żadnym stopniu
czarno-biała. Oni po gwałtownych przejściach życiowych, z zagmatwaną
przeszłością i niejasną teraźniejszością. I ta puenta tą ucztę zamykająca - są grzechy,
których nie można odkupić, są ludzie, po których nie wiadomo czego można się spodziewać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz