Kto
do jasnej cholery nie zna riffu z Whole Lotta Love, niech ręki lepiej nie
podnosi, bo wstyd i tyle. To numer tak charakterystyczny, iż nawet ci, co
nie mają absolutnie nic wspólnego z rockowym graniem, chociaż raz w życiu go
słyszeli. Nie potrafią może przypisać go do konkretnej kapeli, ale i tak
brzmienie tych kilku dźwięków tak znajomo im we łbie łomoce. :) Nie pamiętam,
co zostało wraz z sondą wysłane w przestrzeń kosmiczną, by inne cywilizacje
mogły symbolicznie poznać naszą cywilizacje. Gdyby jednak były to dźwięki Whole
Lotta Love, uważam, że wybór byłby jak najbardziej reprezentatywny. Led
Zeppelin to prawdziwy skarb, a ich pierwsze cztery albumy kanon rocka i kropka.
Na dwójce już w pełni swój autorski potencjał zaprezentowali, tworząc spójną
konstrukcję o rzecz jasna wybornych czarnych korzeniach. Nie trzeba być pełno
sprytnym znawcą muzyki rozrywkowej, by rozpoznać skąd inspiracje ta czwórka
czerpała. Page z powodzeniem szyje te swoje hard rockowo-bluesowe hafty,
dodając do nich egzotyczną ornamentykę. Bonham wściekle okłada zestaw, nawet w
tych bardziej ckliwych fragmentach uwypuklając sporą werwę - ten podskórnie
pulsujący nerw. Jones mu wtóruje, z wyczuciem wypełniając przestrzeń basowym
groovem, a zjawiskowy (tak twierdziły ówczesne młódki :)) Plant wzdycha i
postękuje uwodząc płeć piękną. Na równi przeplata starannie dopracowane linie
melodyczne i nonszalanckie improwizacje, popisuje się, stroszy piórka niczym
paw, jest pewny siebie, bo ma do tego absolutnie pełne prawo. Natura nie poskąpiła mu daru – wspaniałego głosu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz