Co tu banałami
ciskać, że historia metalu, album pomnikowy itd. Wszyscy ci, którzy z
gitarową młócą cokolwiek mają wspólnego to wiedzą i nie trzeba ich przekonywać,
że te frazesy poparte są autentycznym dowodami w postaci kapitalnych
kompozycji. Takie numery jak Mouth of War, Walk, Fucking Hostile, This Love, to
prawdziwe cacuszka, zresztą cały krążek jest niezwykle równy i trudno określać
zawarte na nim utwory jako lepsze czy nawet odrobinę gorsze. To niezwykle
równa płyta, szczególnie gdy zestawić ją z oczywiście wyśmienitymi, jednako nie
unikającymi drobnych wpadek następcami. Na szczególne uznanie zasługuje
Anselmo, który swą agresywną prezencją sceniczną i rasowym darciem ryja
wykonuje kapitalną robotę. Wszystko tutaj dopięte jest idealnie, gdy teksty
rozprawiające się z frustracjami i wszelkim gównem przez jakie przechodzą naznaczeni
dotkliwie emocjonalni rozbitkowie, wywrzeszczane są z trzewi z taką
osobistą pasją. Pantera to na ogólnie rozumianej scenie thrashowej ewenement,
gdy obok takich ikon amerykańskiej motorycznej galopady jak Testament, Exodus,
Megadeth czy przede wszystkim stara Metallica ich postawić. Różnią się wyraźnie
od powyższych załóg, a ich podstawowy walor w pochodzeniu przede wszystkim
zawarty. Nie znajduję w stylu Pantery ani ździebka patosu, czy wpływu heavy
nadęcia, zamiast tego w tych numerach od chuja wkurwienia, surowego mięcha i
buzującego niczym na ringu testosteronu. Bo jak tatuaże Hetfielda i spółki
sterylnymi czachami po oczach biły, to dziary ziomali nieodżałowanego Dimebaga
Darrela upierdolone brudem i dekadencją bagnistej Luizjany - to taka metafora,
gdyby ktoś już teraz rysunki z łap wymienionych panów porównywał. :) Tak na
marginesie stwierdzając, tylko raz Metallica po części zbliżyła się do formuły,
jaką za kilka lat tak skutecznie wypromowali się muzycy Pantery. …And
Justice for All się ta płyta nazywała, a kompozycje na niej zawarte
potencjalnie w moim przekonaniu mogły być po części inspiracją dla porzucenia
przez czarnego kocura spandexu jaki klejnoty opinał i brokatu w trwałych
ondulacjach pobłyskującego, które u zarania zdobiły ich oblicza. To ta cześć
historii kociego drapieżnika, o której już sami jej członkowie zapomnieli lub
przynajmniej robili wszystko by została z ich przeszłości wymazana. :) Tak też
i ja czynię na nią zasłonę milczenia spuszczając! Szczęśliwie w odpowiednim
momencie się opamiętali stając się ”cowboyami z piekła rodem” – thrash
core’owymi skurwielami bez kapeluszy z rondem. Strzelającymi jednako takimi seriami
kapitalnych riffów, które najwyższy szacunek maniaków na zawsze im zapewniły.
Ta opowieść z takim impetem w 1990 roku zainicjowana niestety szybko się
skończyła – jeszcze tylko trzy albumy studyjne, prócz wulgarnego pokazu
siły zrobili i ich drogi się rozeszły. Każdy z członków grupy z własnym bagażem
doświadczeń i przeżyć kolejne rozdziały w różnych konfiguracjach personalnych,
w dłuższej lub krótszej perspektywie czasowej zapisał. Zresztą każdy szanujący
się fan gitarowej młócy wie, co i jak dalej miało miejsce, więc nie zamierzam
tutaj w wikipedię się bawić. Podsumowując, to album trwalszy niż spiż – tego
jestem pewien!
Zawsze miałem poczucie, że w tym albumie musi tkwić coś wyjątkowego i parę razy do niego podchodziłem. Nie zatrybiło jeszcze. Cowboys From Hell łykam bez popity, Far Beyond Driven również, ale do Vulgar chyba jeszcze długo się nie przekonam.
OdpowiedzUsuńDla mnie od Vulgar... po Reinventing to stal szlachetna, bez żadnego ogniska korozji. ;) :)
Usuń