Oko,
duszy zwierciadło. Punkt wyjścia dla tej oryginalnej opowieści spoza kinowego
mainstreamu. Historii w której scenariuszu Cahill zawarł tak wiele i tak
niewiele zarazem. Jako widzowie otrzymujemy kalejdoskop filozoficznych
przemyśleń, gdzie współegzystują naukowe tezy z młodzieńczym romantyzmem,
a metafizyka z twardym racjonalizmem. Mike Cahill zadaje pytania, szuka
odpowiedzi, wątpi i niczego nie przesądza, jak ognia unika taniej
moralizatorskiej tandety. To jest największym atutem jego obrazu, że sięgając
do tematyki istnienia siły wyższej nie próbuje udowadniać tego, co nadal poza
naszymi możliwościami poznawczymi. Nie wierząc w ten rodzaj sprawczości, czy
nie rozumiejąc idei Boga nie muszę przecież przesądzać, iż one w otaczającej
nas przestrzeni nie istnieją. Jako istota rozumna chcę jedynie odpowiedzi
namacalnych, takich dzięki zmysłom doświadczanych. Unikam zatem emocjonalnej
drogi, ona złudna i fałszywa w swojej istocie, podatna na manipulacje i
nieodporna na ludzkie słabości. Pewnie znajdzie się sporo utyskujących znawców,
przepraszam, ekspertów w obrębie kwestii naukowych czy to religijnych, tych z
łatwością podważających ukazane tezy, bądź czepiających się szczegółów. Nie
bronię reżysera, bo wiedza moja w tych segmentach pewnie niewystarczająca,
śmiem jednak twierdzić, że jak potrzebujecie czystej nauki, to na odpowiednie
akademickie wykłady odsyłam. Jak pragniecie poczucia wspólnoty w religijnym
uniesieniu, to zapewne świątynie nie będą przed wami zamykane. W kinie chodzi
przede wszystkim o emocje, które na dłużej w człowieku pozostają. Ja
przynajmniej tego w pierwszej kolejności oczekuję i w przypadku I Origins to
otrzymałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz