Ogromnie się cieszę ze powrócili, że Joe
Bonamassa dał się złamać. Cieszę się przede wszystkim, że wrócili w dobrej formie,
ale nie mam pewności czy te kompozycje z nowej produkcji tak do końca
zaspokajają mój apetyt i są celną odpowiedzią na moje oczekiwania. Pocieszające
jest to, iż podobnie miałem z Afterglow, znaczy na łopatkach przy pierwszych
odsłuchach nie byłem, ale po okresie odstawienia do niej powróciłem i ujrzałem
ją w dużo bardziej pozytywnym świetle. Co mnie razi na czwórce? Chyba ta momentami
sflaczała melodyka The Last Song for My Resting Place, nachalna i banalna piosenkowość,
z tym folkowym akcentem na skrzypcach, ratowana jedynie kapitalną, bo z pazurem
zagraną solówką. Może Wanderlust posiadający w sobie ducha AOR, czyli
śmierdzący nieco kiczowatością amerykańskiego brzmienia lat osiemdziesiątych, a
to dla mnie nigdy nie był czas największych osiągnięć w hard rocku, więc jestem sceptyczny i krytyczny. Hiciory się wówczas sypały, listy przebojów pęczniały od podobnej
stylistyki, na bieżąco pączkowały, rozkwitały i dość prędko przekwitały dzisiaj
już prawie niepamiętane nazwy w rodzaju Styxu, Kansas, REO Speedwagon i najbardziej rozchwytywanego przez płeć piękną Whitesnake - ale to nie te rejony w których chciałbym widzieć BCC. Nadzieje zaś dostrzegam w Sway i The Crow,
numerach którym co nieco wytknąć przy odrobinie złej woli można, ale to
właściwie są kawałki na tyle dynamiczne i z pazurem zagrane, że unikam
złośliwości i szczególnie w tym drugim widzę więcej dobrego niż złego. Bez
reszty natomiast kupują mnie, otwierający, mocarny i energetyczny Collide z
wyrazistym riffem i siłową grą Bonhama zwieńczoną gitarowym popisem Banamassy inspirowanym jakby to nie zabrzmiało kuriozalnie stylem gry Scotta Holiday’a z
Rival Sons. Over My Head, Love Remains i Awake przepisowo sklecone z pasji hard
rockowego serducha, w którym pulsuje krew bogata w riffu siłę, Hammonda
wibracje i soczysty puls sekcji. Jednak tym co najbardziej krew wzburza, to The
Cove i zamykający stawkę When the Morning Comes – kompozycje perełki lśniące,
melancholijne cudeńka, przebogate siłą wyrazu, napięciem permanentnym, budową
epicką. One porywają i pozwalają najmocniej dostrzec rewelacyjną, wręcz zjawiskową formę wokalną
dziadka Glenna (ani jednego geriatrycznego tonu), instrumentalną
biegłość, polot i wyczucie reszty muzyków – stanowiąc model, szablon dla przyszłych
adeptów hard rocka. Oby tacy się nadal rodzili! Dlaczegóż ja mam więc obiekcje, czy
ja szukam dziury w całym? Pytanie sobie zadaję, kiedy to przecież fajna płyta
jest w zasadzie. Może to te oczekiwania winne, po części nakręcone cholernie entuzjastyczną
notką w Hammerze, w której napisano, że sporo Zeppelinow w BCC, których ja
tutaj nie bardzo jestem w stanie usłyszeć, chociaż słuch wytężam? Pomimo kręcenia
nosem ten sam kinol podpowiada mi jednak, że to tylko kwestia czasu abym już wkrótce przyznał, iż BCCIV to żaden spadek formy przy poprzednich albumach. Bo
obiektywnie rzecz ujmując czepiam się szczegółów i próbuję chyba na siłę
dystans zbudować. Na cholerę to robię? Jak na razie to znam teraz tej
odpowiedzi - powtórzę zatem zdanie z początku, cieszę się, że wrócili w dobrej formie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz