Sytuacja wygląda następująco,
w moje łapska wpada najnowszy album Kadavar, a ja doskonale pamiętam, że poprzedni chociaż w miarę przyzwoity, nie dokonał żadnej zmiany w moim postrzeganiu
berlińskiej załogi. On w konfrontacji z krążkami moich pupili w rodzaju Rival
Sons, Orchid, Graveyard czy Lonely Kamel wypadał, stwierdzę bez owijania w
bawełnę blado - bez żadnego startu do równej rywalizacji z nimi. Nie zakładam,
zatem na starcie, że nowa odsłona pod tytułem Rough Times dokona
przewartościowania, chociaż kilka zdań w internecie wychwyconych w bardzo
ciepłych słowach ją opisywało, więc z tyłu głowy coś podszeptywało, że może to
teraz jest ten czas na przełamanie dystansu. Słucham zatem raz, odtwarzam
drugi, trzeci i nawet jeszcze jeden i wnioski mam dość niejednoznaczne.
Mianowicie to naprawdę spójny, a jednocześnie cholernie zróżnicowany krążek, z
brzmieniem idealnie zbalansowanym pomiędzy vintage’owym brudem, a współczesną
selektywnością i różnorodnością inspiracji spiętą klamrą stylu od kilku lat
popularnego retro rocka. Coś jest jednak nie tak, gdzieś pomiędzy kiwaniem
głową w akcie aprobaty dla poziomu wykonawczego i poprawnych umiejętności
aranżacyjnych wkrada się kręcenie nosem, nawet prychanie niezadowolenia, że to
niby jest takie ok, ale mało swoje, bez wyraźnego autorskiego szlifu i co
najważniejsze finezji. Raz jest typowo rockowo, w do bólu klasycznej formule, innym wymownie psychodelicznie, nawet space rockowo – trochę grubego riffu, upalonych nieco
zawijasów, klawiszowych pejzaży i niezłych, bo w miarę chwytliwych melodii.
Ukłonów dla legend brytyjskich (przede wszystkim Words of Evil – skóra żywcem
zdjęta z Paranoid) i na koniec romansów z ikoniczną sceną amerykańską (The Lost
Child – Los Angeles, You Found the
Best in Me – San Francisco), nie mówiąc już o zamykającym akcie, w moim
przekonaniu absolutnie niepotrzebnym, który po prostu wydziela przykry
kiczowaty zapaszek pseudo artyzmu. Do tego powraca stałe dla moich kontaktów z
Kadavar uczucie przepracowywania nieprzyjemnego niemieckiego akcentu w sposobie artykułowania
linii wokalnych, koszmarnej maniery wokalisty który też nie ma co ukrywać nie dysponuję
barwą na tyle wyrazistą, by móc konkurować z frontmanami powyżej przywołanych
bandów. I nawet jeżeli mam ochotę w pewnych momentach dać Rough Times więcej punktów, kredytem zaufania materiał obdarzyć to
wymienione wady już po chwili wybijają mi ten pomysł ze łba i premierowa produkcja Kadavar ląduje pośród setek innych tytułów, które od święta tylko zostaną odtworzone. Nie ma
mowy o zlikwidowaniu dystansu – w moich oczach nic się wielkiego nie wydarzyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz