środa, 25 października 2017

Kadavar - Rough Times (2017)




Sytuacja wygląda następująco, w moje łapska wpada najnowszy album Kadavar, a ja doskonale pamiętam, że poprzedni chociaż w miarę przyzwoity, nie dokonał żadnej zmiany w moim postrzeganiu berlińskiej załogi. On w konfrontacji z krążkami moich pupili w rodzaju Rival Sons, Orchid, Graveyard czy Lonely Kamel wypadał, stwierdzę bez owijania w bawełnę blado - bez żadnego startu do równej rywalizacji z nimi. Nie zakładam, zatem na starcie, że nowa odsłona pod tytułem Rough Times dokona przewartościowania, chociaż kilka zdań w internecie wychwyconych w bardzo ciepłych słowach ją opisywało, więc z tyłu głowy coś podszeptywało, że może to teraz jest ten czas na przełamanie dystansu. Słucham zatem raz, odtwarzam drugi, trzeci i nawet jeszcze jeden i wnioski mam dość niejednoznaczne. Mianowicie to naprawdę spójny, a jednocześnie cholernie zróżnicowany krążek, z brzmieniem idealnie zbalansowanym pomiędzy vintage’owym brudem, a współczesną selektywnością i różnorodnością inspiracji spiętą klamrą stylu od kilku lat popularnego retro rocka. Coś jest jednak nie tak, gdzieś pomiędzy kiwaniem głową w akcie aprobaty dla poziomu wykonawczego i poprawnych umiejętności aranżacyjnych wkrada się kręcenie nosem, nawet prychanie niezadowolenia, że to niby jest takie ok, ale mało swoje, bez wyraźnego autorskiego szlifu i co najważniejsze finezji. Raz jest typowo rockowo, w do bólu klasycznej formule, innym wymownie psychodelicznie, nawet space rockowo – trochę grubego riffu, upalonych nieco zawijasów, klawiszowych pejzaży i niezłych, bo w miarę chwytliwych melodii. Ukłonów dla legend brytyjskich (przede wszystkim Words of Evil – skóra żywcem zdjęta z Paranoid) i na koniec romansów z ikoniczną sceną amerykańską (The Lost Child – Los Angeles, You Found the Best in Me – San Francisco), nie mówiąc już o zamykającym akcie, w moim przekonaniu absolutnie niepotrzebnym, który po prostu wydziela przykry kiczowaty zapaszek pseudo artyzmu. Do tego powraca stałe dla moich kontaktów z Kadavar uczucie przepracowywania nieprzyjemnego niemieckiego akcentu w sposobie artykułowania linii wokalnych, koszmarnej maniery wokalisty który też nie ma co ukrywać nie dysponuję barwą na tyle wyrazistą, by móc konkurować z frontmanami powyżej przywołanych bandów. I nawet jeżeli mam ochotę w pewnych momentach dać Rough Times więcej punktów, kredytem zaufania materiał obdarzyć to wymienione wady już po chwili wybijają mi ten pomysł ze łba i premierowa produkcja Kadavar ląduje pośród setek innych tytułów, które od święta tylko zostaną odtworzone. Nie ma mowy o zlikwidowaniu dystansu – w moich oczach nic się wielkiego nie wydarzyło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj