Już przy okazji pierwszej sceny
Zgliński zdaje się nieco fałszywie z przekorą podpowiadać dlaczego akurat tak
historia się potoczy. Dostarczać z każdą kolejną sceną decydujących argumentów
aby zrozumieć dwie skrajnie różne postawy, te rywalizujące samcze osobowości braci w masie drobnych,
pozornie niegroźnych przepychanek, pomiędzy
rodzeństwem o różnych naturach i podobnych ambicjach dominowania. Rodzina w tle,
wcześniejsze tragiczne doświadczenia, relacje pomiędzy jej członkami i tak już dość
skomplikowane, a tutaj jeszcze kolejny dramat, który obnaża wszystko. Pytanie
fundamentalne reżyser chce zadać, co byś człowieku zrobił, zareagował czy
milczał, ruszył natychmiast na pomoc czy poddał się paraliżującemu strachowi? Teraz
już dla starszego z braci za późno, chwila weryfikująca charakter zdeterminowała
bezlitośnie przyszłość. Trzeba z tym żyć, a sumienie gryzie, wstyd teraz pobudza do działania, lecz to na nic, czasu za cholerę się nie cofnie. Zgliński
przenikliwie portretuje zwyczajność postawioną przed faktami dokonanymi,
mierzącą się z ich konsekwencjami, jakby zza kadru natrętnie podkreślając banalną
prawdę zamykającą się w stwierdzeniu, jak niewiele człowieku wiesz o sobie, dopóki
nie zostaniesz postawiony twarzą w twarz z własnym strachem i wreszcie bezsilnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz