To jest jeden z tych momentów, kiedy
po zakończeniu seansu na klacie odczuwam przygniatający ciężar, a oddech na co dzień w miarę
miarowy zwalnia w hipnotycznym transie. Taki efekt wywołał obraz Davida Lowery'ego, który jest
doświadczeniem niecodziennym, rzeczą absolutnie wyjątkową i odrębną pośród masy
kina często porządnego, ale jednak po prostu sztampowego. I pisząc te
komplementy podkreślające oryginalność nie mam na myśli zaskakująco prostego
zabiegu z prześcieradłem, ani formatu obrazu z zaokrąglonymi krawędziami, chociaż
w tej prostocie przebiegle ukryty urok. Ja mocniej podkreślić chcę, iż to wyjątkowa
kompozycja emocjonalnej treści, emocjonalnego obrazu i emocjonalnej muzyki.
Kompozycja która zamieszkuje w człowieku i pozostaje jeszcze na długo po
napisach końcowych wywołując dreszcz niepokoju i psychologiczny ferment. Minimum
słów i maksimum emocji, ascetyczne środki, a uzyskany efekt nieprawdopodobnie
złożony. Kontemplacyjny majstersztyk, z błyskotliwą ironią i zadumaną powagą. Żaden
żart łopatologiczny, czy z drugiego bieguna intelektualna masturbacja. To idealnie zbalansowana,
pełna przenikliwej treści i refleksyjnej aury filozoficzna podróż. Cholernie smutna, poniekąd przygnębiająca, ale
absolutnie nie depresyjna egzystencjalna wycieczka do głębi, która pomimo że tak duszę boli, to jednak ma w sobie nadzieję. Przyznaję, że od czasu Comet Sama Esmaila nie
widziałem czegoś równie poruszającego i oryginalnego - jednocześnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz