Poprzedni album Satyra i Frosta poprzez dosadną i opartą na minimalizmie recenzje jednego z kumpli kojarzy mi się do dzisiaj z cierpieniem -
cierpieniem związanym z jego odsłuchem. Zatem obawy były we mnie duże, że ten
kolejny krążek Norwegów pójdzie tą samą ścieżką, zważywszy na fakt, iż krytyczne
opinie o poprzednim, to były jednak wyjątki, może nie w oceanie ale jednak sporym
jeziorze satysfakcji. Nie bez znaczenia oczywiście był także fakt choroby Satyra i
związanej z nią niepewności o jutro. Jak jednak bywa gdy śmierć zagląda w oczy
artystom nietuzinkowym i zanim skosi jednym cięciem życie ostatecznie to
pozwoli jeszcze testament, rodzaj podsumowania spisać. Nie chcę krakać, życzę Satyrowi
jeszcze wielu lat w służbie mrocznej sztuki i sobie kolejnych jej intrygujących
efektów, ale trzeba stąpać mocno po ziemi w kwestii rokowań w walce z nowotworem. W moim
przekonaniu Deep Calleth Upon Deep, to pomost rozpostarty pomiędzy lodowatym i zajadłym brzmieniem albumów z lat 90-tych i piekielnym rock'n'rollem z Now, Diablical - z jednak nie do końca aż tak
przewidywalnym kręceniem gałkami przez realizatora. Sound wydaje się tutaj jednym z kluczy, bądź wytrychów do przyswojenia, potem zrozumienia albumu i docenienia jego wartości przez pryzmat okoliczności i spojrzenia w mam nadzieję jeszcze wciąż niezamkniętą przyszłość. Pod
tym skupionym na detalach brzmieniem, jego surowym ale nie bezpośrednim urokiem skrywa się osiem świetnie zaaranżowanych kompozycji - w tempie marszowym przemierzających tereny które dotychczas Satyricon podbijał. To taka monumentalna podróż w której jak w zwierciadle odbijają się w różnych nachodzących na siebie konfiguracjach inspiracje z tych najciekawszych w mojej ocenie etapów funkcjonowania grupy. Mnie się ten miszmasz
podoba, bo to akurat w tym tyglu wymieszane wszystko to za co cenię Satyricon.
Dodatkowo dla pikanterii i aby wyłącznie przekrojowo nie było tutaj całkiem zgrabnie i intrygująco zaaranżowany saksofon w Dissonant zagościł i nawet te chóralne zawodzenia, ku przyozdobieniu w tle, w
cholernie melodyjnym The Ghost of Rome nie zakłócają dobrego wrażenia. Tego krążka zwyczajnie bardzo dobrze słucha się jako całości, nie męczy zbytnią agresywnością ale i nie doprowadza do odruchów towarzyszących znużeniu. Jest w nim odpowiednia równowaga, powściągliwość, bez pretensjonalnego ekscentryzmu i pisze to pomimo, iż wiem, bo
staram się zawsze doczytać w miarę możliwości co sami muzycy o swoim dziele
mówią i jakie okoliczności kontekstem zwane towarzyszą takim a nie innym
wyborom ścieżki którą podążają - że akurat Sigurd Wongraven zwany Satyrem buńczucznie w zapowiedziach o Deep nawijał. On tam tak po prawdzie z dużym przekonaniem dnia dzisiejszego ale i pokorą wobec przyszłości mówił, że Deep Calleth Upon Deep to rodzaj stylistycznej wolty, a ja jakbym wymyślnie szyi nie wykręcał w zadziwieniu, na rany Chrystusa nie
potrafię jej tutaj w dźwiękach zlokalizować. Bez względu jednak na znamienną i usprawiedliwioną obecnie mentalność Satyra i jego przekonanie, jak powyżej donoszę dla mnie niezrozumiałe, uważam
płytę za kawał zaskakująco wyważonego, nieco nawiedzonego, innym razem w charakterystyczny rock'n'rollowy sposób rozbujanego, zawsze jednak
nietuzinkowego black metalu, którego nawiasem mówiąc nie słucham na co dzień, bo jedynie z
dystansu współczesne kierunki w tej stylistyce obserwuje i do teorii się ograniczam. Może i Satyricon dzisiaj nie wytycza
nowych dróg, absolutnie siłą napędową gatunku nie może być nazywany, ale jako w
miarę bezpieczna przystań z czarną sztuką (w której płomień jednak nie przygasa) przez takiego gatunkowego recenzenta "zza kurtyny" jak ja jest uznawany. Cenię i szanuję, chociaż na półkę z wizjonerami, gdybym ją jeszcze posiadał, bym już nie postawił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz