Jakbym
tuż po seansie został zapytany, o czym jest film Anny Jadowskiej,
odpowiedziałbym bez wahania i teraz też to przekonanie podtrzymał, że o cenie
jaką płaci tysiące rodzin za wdrukowaną już chyba na prowincji, w prostą
psychikę ojców rodzin, konieczność emigracji zarobkowej. W tym kontekście
Dzikie róże odbieram jako obraz doskonale korespondujący z ostatnio głośną
Cichą nocą. Oczywiście tych indywidualnych familijnych historii jest multum i
spojrzeń na nie jeszcze więcej. Tutaj akurat z perspektywy przeżyć, nie tylko
bohaterki, ale i zaangażowanej ekipy produkcyjnej to percepcja wyłącznie
kobieca. Stąd może emocje subtelniejsze i wyraźnie powściągliwie wewnątrz
niemal przez cały czas utrzymywane, a intencje reżyserki bez wulgarnej potrzeby
szokowania? Na chłodno oczami twórczyń patrzymy, bez jednoznacznego
wartościowania postaw postaci, ale i pochopnie piętnującego oceniania jej
samej, jak i otaczającej jej społeczności wiejskiej. To film którego ogromną
zaletą bogactwo rozsianych niuansów, czasem może wpadający przez niekoniecznie
dobre wybory scenariuszowe i dialogowe, w koleiny prowadzące do zaskakująco
niespójnych, czy wręcz drażniących melodramatycznością wyborów, takich brrrr…
wprost z oper mydlanych. Z pewnością jednak przez pryzmat emocji, tych szczególnie
w twarzach drugiego i trzeciego planu, na bardzo wysokim poziomie realizmu.
Bezdyskusyjnie również przez pierwszy plan zagrany z oczekiwanym przez
reżyserkę zaangażowaniem i wyczuciem merytorycznym specyficznej mentalnej
materii. Z początku, co jego wadą obawy podsycającą, zbytnio ograbiony z
jakiejkolwiek dynamiki, powiedziałbym nawet że irytująco smętny. Taki, w
którym postacie cierpią dla samego cierpienia, dla (tak sobie wykombinowałem)
widza otumanienia. :) Szczęśliwie narracja łapie pożądany żywszy rytm,
wciągając w historię nie tylko męczeńsko masochistyczną miną głównej bohaterki,
ale angażując metodami pobudzającymi napięcie i ciekawość. To jest faktycznie
problem rodzimych produkcji, tych surowych dramatów egzystencjonalnych, że ta prawda
płynąca z ekranu próbuje być prawdziwsza od prawdy z życia. Przez tą
nieumiarkowanie wtłoczoną przesadę, autentyzm staje się stylizacją realizmu,
idąc o jeden krok za daleko. Bałem się po pierwszych scenach, że tak będzie w
przypadku filmu już przecież doświadczonej Jadowskiej, jednako szczęśliwie
kobitka się uratowała, unikając wdepnięcia w tą podstępną pułapkę
nadgorliwości. Sam film zwięźle podsumowując, okazał się dojrzałą i wnikliwie
interesującą opowieścią o prawdziwym życiu, ludziach i ich trudnych wyborach oraz przede wszystkim o samotności i potrzebie miłości. W nim sporo prawd
uniwersalnych, może nie odkrywczych, ale mających częstokroć krytyczny wpływ na
ludzkie losy (patrz: dom, który wiecznie będzie w budowie i nie doczeka się
ciepła rodzinnego, czy pełne treści zdanie o ludziach, którzy to robią gorsze
rzeczy, a mimo to się śmieją i chodzą do Kościoła). Prawd, które kolą w oczy, a mimo to są konsekwentnie ignorowane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz