W "stumilowy lesie" historia się zrodziła,
z relacji syna z ojcem, z powracającej wojennej traumy i miłości, którą trudno było ojcu
okazywać. Niby film Curtisa to urokliwa opowieść, szczególnie przez pryzmat przepięknych zdjęć
krajobrazów, bogactwa malowniczych okoliczności przyrody i urzekającej scenografii. Z
pewnością w bezpośredni sposób wzruszająca, lecz przez jej nadmierne
udramatyzowanie, mimo że inspirowania prawdziwymi wydarzeniami, to sztuczna i
uboga fabularnie. Szablon na jej niekorzyść tutaj rządzi, ograniczenie do wykorzystania
najprostszych środków, by do serc przede wszystkim kobiecych fanek Puchatka dotrzeć. Bardzo
klasyczna metoda, tradycyjna formuła narracyjna skoncentrowana na wzruszeniu,
oddaniu piękna zwyczajnej niezwyczajności, czyli dziecka pomiędzy światem
realnym, a tym fantastycznym. A mogło być zdecydowanie ciekawiej, a na pewno
intensywniej, bo przecież ekipa realizacyjna dysponująca potencjałem i sama
historia o wysokim stężeniu emocji, nie tylko i wyłącznie łzy wywołujących. Dzieciństwo
i dojrzewanie Christophera Robina Milne vel Billy Moona nie było z pewnością
tak powierzchowne, a sukces przygód Kubusia Puchatka okupiony nie tylko próbą
udowodnienia, że wbrew temu iż do wojska się Krzyś nie nadawał, to do niego
poszedł i jakimś cudem z frontu żywy powrócił. Przekleństwo Krzysia, to
przecież doskonały materiał do głębszej analizy wpływu popularności na okres
adolescencji i dzieciństwa w iluzji miłości. Mam zatem uzasadnione pretensje do Simona Curtisa, że z poważnej
dziecięcej traumy, uczynił płaczliwe i nieznośnie banalne, czasem wręcz żenująco
pretensjonalnie zagrane kino familijne, w którym tylko i wyłącznie strona
wizualna czaruje - jedynie praca operatora kamery i speców od scenografii mnie akurat zachwyca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz