Ta filmowa biografia Johnny'ego
Casha z wielu powodów już dawno powinna zaistnieć na stronach NTOTR77.
Poczynając od samej postaci Casha, poprzez od strony warsztatowej znakomitą
rolę zarówno Jaquina Phoenixa i Reese Witherspoon, po kwestię ogólną sprowadzającą
się do stwierdzenia, że jakość obrazu Jamesa Mangolda wyborna. Nadrabiam zatem
to wstydliwe zaniedbanie i po ponownym rozłożeniu filmu na zasadnicze części
składowe, w praktycznym rozumieniu przeanalizowaniu treści i metody, w końcu z
opóźnieniem, w kilkunastu względnie zwartych zdaniach skupiając się w znacznym
stopniu tylko na człowieku w czerni, donoszę. Taki osobowościowy dziwak jak
Cash, to nawet w światku artystycznym oryginał. Chociaż sama jego kariera to
szablon, bo niewiele w niej odkrywczości, znaczy przyszedł znikąd, został
kimś, by spaść z wysokiego konia, poturbować się konkretnie, często i gęsto na
własne życzenie, by finalnie odbudować się dzięki pomocy cholernie oddanej i
mądrej kobiety. Niby to już tak często, w takim układzie chronologicznym i
przyczynowo-skutkowym było, tak wielu w show biznesie taką drogę przebyło, ale
akurat Cash będąc jak inni, paradoksalnie nie był jak każdy. Chłopak z
biedy, w dodatku dotknięty traumą z dzieciństwa (brawo tatuś), która jego
rozwój emocjonalny i osobowościowy napiętnowała, obciążając psychikę ciężarem
wpierw dla dzieciaka, później w konsekwencji komplikacji dla człowieka już
dorosłego nie do uniesienia. Totalnie zagubiony desperat, frustrat praktyczny,
niedostosowany do okoliczności i wymagań życiowych. Psychicznie poturbowany,
mentalnie ograniczony i w końcu uzależniony od alkoholu i narkotyków tak samo
jak od kobiecej miłości i scenicznego poklasku. Dla kamuflażu, ochrony
prawdziwego ja, zadufany i egoistyczny, lecz właściwie po zdjęciu tej maski
kruchy dzieciak uznany za symbol męskości, a tak po prawdzie osobnik absolutnie
bez charakteru, gdyby nie stanowcza kobieta u jego boku. Właściwie to idol
upadły, gdyby nie surowe wychowanie w duchu religijnym - człowiek w krytycznym
momencie kariery bez celu i identyfikacji. Wreszcie, gdyby nie cała masa
wyidealizowanych gwiazd z epoki obok niego, człowiek bez wyrazu. W moim
przekonaniu bowiem fenomen muzyczny Casha to tylko i wyłącznie poza fanom
sprzedana. Fasada funkcjonująca skutecznie w kontrze do Presley'a, Orbisona,
czy innych równie pięknych, utalentowanych i niestety od sztancy odbijanych
masowo idoli napalonych nastolatek. Ale również jako przeciwwaga dla
tandetnego country, którym co jeszcze bardziej kuriozalne, to właśnie Cash listy
przebojów podbijał. Przecież te jego kiczowato uduchowione songi, to tylko
nieco stuingowane bezczelnie prostą metodą na niegrzecznego straceńca, zwykłe
wiejskie country. Dzięki temu zabiegowi grając muzykę oględnie pisząc
popularną, stał się współcześnie ikoną dla wykonawców z zupełnie
niemainstreamowego bieguna. Nie rozumiałem tego fenomenu dotychczas i nie
rozumiem nadal, a sam film Mangolda w tej kwestii akurat niewiele mi wyjaśnił,
pozostawiając mnie na wcześniej wypracowanym stanowisku. Przecież bycie
utracjuszem, to chyba za mało by stać się ikoną w światku bezkompromisowego
rocka?
P.S. W sumie to też nie bardzo rozumiem, bo i pewnie Mangold pewności nie miał i nie próbował tak jednoznacznie oceniać, czy to sława Cashowi we łbie przewróciła, czy ten gość już od dzieciństwa nie miał równo pod sufitem. Podejrzewam, że ta dość dosłowna, zastosowana w obrazie klamra, której istotą piła mechaniczna, to właśnie rodzaj odpowiedzi z pozorną tylko pewnością. Ale mogę błądzić, bo błądzić to przecież rzecz ludzka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz