wtorek, 9 stycznia 2018

Three Billboards Outside Ebbing, Missouri / Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017) - Martin McDonagh




Do czego prowadzi nienawiść, a może bardziej do jakich tragicznie kuriozalnych zapętleń może prowadzić? Czy gniew wyrzucany w desperacji permanentnej, frustracji eksplodującej, złości niekontrolowanej jest jedynym, nieuniknionym rozwiązaniem? Wszystko co wystawiamy na widok publiczny, czym manifestujemy swoje stany psychiczne, to oszustwa, nawet nie mające na celu zwieść innych, ale skupione na nas samych, na nieumiejętności radzenia sobie z wewnętrznymi stanami bezsilności. Sami siebie, tak po prostu oszukujemy! Gniew kierowany na zewnątrz niszczy nas od środka – napędzany paliwem pochodzącym z pieprzonego zadręczania poczuciem winy, za słowa, za działania, za zaniechania, za błędy, za wszystko! Bo można było inaczej, więcej, rozsądniej, z miłością, wyrozumiałością i zaangażowaniem. Ale co by to dało, co właściwie zmieniło - taki kurwa los, takie irracjonalnie niezależne zrządzenie przyczynowo-skutkowe i taki z tego finalnie dramat, bez właściwie bezpośredniego na niego wpływu. Ale to boli, rani zagryzając, od wewnątrz zabijając. Tego z biegu nie przewalczysz, z tym nie wygrasz konwencjonalnymi metodami. To musisz zadusić, a zasadniczo rozdeptać ostatecznie poczuciem, że zrobiło się wszystko co możliwe, bez najmniejszych już wątpliwości. Bo winny powinien ponieść zasłużone surowe konsekwencje, zgnić przynajmniej w mamrze, jeśli nie można sprawić, by cierpiał męki takie jak ofiara, której przecież nic już nie pomoże. Trzeba więc pomóc sobie i najbliższym, sobie dać odkupienie moralne, spokój duszy, a im poczucie względnej sprawiedliwości! Taką walkę podejmuje matka, gdy córka ginie z rąk wciąż niezidentyfikowanego oprawcy. Uparta babka, z jajami większymi od wszystkich buhajów razem wziętych. Pyskata, drapieżna, inteligentna i cholernie zdeterminowana. Wynajmuje trzy zapomniane przez lata billboardy i umieszcza na nich komunikaty, które zmiany i przemiany przede wszystkim w ludziach dokonują. Cały przekrój ludzkich postaw wobec sytuacji przenikliwie zostaje ukazany, podziałów pośród społeczności lokalnej na różnych frontach i liniach przecięcia. Są ci którzy ze strachu milczą, ci którzy nie wtrącają się w cudze nieszczęścia. Tacy zza bezpiecznie obranych pozycji lokalnych stróżów prawa o zaniechania oskarżający lub otwarcie manifestujący swój gniew, jak i ci, którzy mając argumenty czysto ludzkie stają w obronie szeryfa, bądź robią to z różnych innych mniej lub bardziej racjonalnych powodów. Atmosfera gęstnieje wprost proporcjonalnie do czasu, do żadnych postępów w kluczowej sprawie i coraz większych komplikacji lawinowo narastających. Nic nie jest takie oczywiste jak można by zakładać, bo metoda solą w oku i cierniem w dupie, a konsekwencje jej stosowania gigantycznie obciążające już zdruzgotaną przecież psychikę. Nieporozumień w brud, efekty mizerne - koszty materialne i przede wszystkim zdrowotne ogromne. To walka z wiatrakami, czy może jednak kropla za kroplą kruszy skałę? A może efekt gigantyczny, ale w zmianie mentalności widoczny? Chociaż forma obrazu zaadaptowana przez reżysera jest niekoniecznie maksymalnie dramatyczna, bo przez rysy psychologiczne postaci świadomie o kontrolowaną w każdym najdrobniejszym calu farsę się ociera, to temat przewodni cholernie poważny – wydarzenia przygnębiająco dramatyczne, a przesłanie zaskakująco jednako optymistyczne. Żadnych dróg na skróty, wszystko w swoim naturalnym porządku, z wybornym wyczuciem i wrażliwością społeczną. Z błyskotliwie napisanym scenariuszem, płynną, balladową narracją i postaciami genialnie, raz miękką innym razem wyraźnie ekspresyjną kreską malowane, z pierwszym planem na trzy osoby rozpisanym. Wspomnianą i scharakteryzowaną już dzielną matką i dalej szeryfem odchodzącym z tego świata, robiącym rachunek sumienia przed przejściem na drugą stronę. Człowiekiem zagadką właściwie, bo o jego przeszłości nic zasadniczo nie wiemy,  który co najistotniejsze okazuje się aniołem, zza grobu zmieniającym serca bohaterów, dostrzegającym w ludziach dobro dzięki temu, że sam przed śmiercią odnalazł szczęście, w postaci  prawdziwej miłość, "z której bierze się spokój, a ze spokoju, rozsądek". Z ukochanym mamusinym wsiokiem - synusiem mamusi, przypominającej urodą fizyczną i osobowościową bardziej faceta, aniżeli kobietę. :) Mężczyzną narwanym i prostackim, wrażliwość w sobie zadeptującym, kompletnie nieszczęśliwym we własnej nieakceptowanej skórze i przez tą pogardę do własnego ja nienawidzący niemal wszystkich wokoło. Ale to tylko plan pierwszy, a za nim kolejne równie przenikliwie umieszczone w historii postacie, z ich istotną rolą, w całym kalejdoskopie wydarzeń i zachowań. Przepiękny to film, bo ponad te wszystkie na tony produkowane pierdy wartościowy, ale również od strony narracyjnej perfekcyjny, dzięki czemu historia główna i wszelkie równie ważne, ale ze względów formalnych poboczne wątki doskonale osadzone, w wąskiej przestrzeni i idealnie ze sobą od strony przesłania korespondujące. To film wielki, absolutnie nieprzeciętny, nieprzerysowany, nieprzeintelektualizowany, nierozhisteryzowany i niezaduszony emfazą. Taki, który swoje znaczące miejsce w historii kina z pewnością odnajdzie. Gromkie oklaski na stojąco!

P.S. Pewnie tysiące niuansów tutaj pominąłem. Z braku możliwości technicznych, czy warsztatowych część świadomie zignorowałem, by z tekstu ciężki kloc nie powstał. Nie podkreśliłem też wielu jeszcze zalet dzieła Martina McDonagha, gdyż najzwyczajniej bogactwo ich ogromne, treść tak intensywnie oddziałująca, że zapewne przez wiele dni będzie za mną chodziła krok w krok i podpowiadała kolejne drogi interpretacyjne i szczegóły do wychwycenia. Aby uzmysłowić wam jak wielki ślad on pozostawia, powiem tylko, że nie potrafię uwolnić się od tła muzycznego, a ono konsekwentnie osadza w mojej podświadomości kolejne obrazy. Wciąż i wciąż… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj