Do czego prowadzi nienawiść, a może
bardziej do jakich tragicznie kuriozalnych zapętleń może prowadzić? Czy gniew
wyrzucany w desperacji permanentnej, frustracji eksplodującej, złości niekontrolowanej jest jedynym, nieuniknionym rozwiązaniem? Wszystko co wystawiamy
na widok publiczny, czym manifestujemy swoje stany psychiczne, to oszustwa,
nawet nie mające na celu zwieść innych, ale skupione na nas samych, na
nieumiejętności radzenia sobie z wewnętrznymi stanami bezsilności. Sami siebie,
tak po prostu oszukujemy! Gniew kierowany na zewnątrz niszczy nas od środka – napędzany
paliwem pochodzącym z pieprzonego zadręczania poczuciem winy, za słowa, za
działania, za zaniechania, za błędy, za wszystko! Bo można było inaczej, więcej,
rozsądniej, z miłością, wyrozumiałością i zaangażowaniem. Ale co by to
dało, co właściwie zmieniło - taki kurwa los, takie irracjonalnie niezależne
zrządzenie przyczynowo-skutkowe i taki z tego finalnie dramat, bez właściwie
bezpośredniego na niego wpływu. Ale to boli, rani zagryzając, od wewnątrz
zabijając. Tego z biegu nie przewalczysz, z tym nie wygrasz konwencjonalnymi
metodami. To musisz zadusić, a zasadniczo rozdeptać ostatecznie poczuciem, że
zrobiło się wszystko co możliwe, bez najmniejszych już wątpliwości. Bo winny
powinien ponieść zasłużone surowe konsekwencje, zgnić przynajmniej w mamrze,
jeśli nie można sprawić, by cierpiał męki takie jak ofiara, której przecież nic
już nie pomoże. Trzeba więc pomóc sobie i najbliższym, sobie dać odkupienie
moralne, spokój duszy, a im poczucie względnej sprawiedliwości! Taką walkę
podejmuje matka, gdy córka ginie z rąk wciąż niezidentyfikowanego oprawcy. Uparta
babka, z jajami większymi od wszystkich buhajów razem wziętych. Pyskata,
drapieżna, inteligentna i cholernie zdeterminowana. Wynajmuje trzy zapomniane
przez lata billboardy i umieszcza na nich komunikaty, które zmiany i przemiany
przede wszystkim w ludziach dokonują. Cały przekrój ludzkich postaw wobec
sytuacji przenikliwie zostaje ukazany, podziałów pośród społeczności lokalnej
na różnych frontach i liniach przecięcia. Są ci którzy ze strachu milczą, ci
którzy nie wtrącają się w cudze nieszczęścia. Tacy zza bezpiecznie obranych
pozycji lokalnych stróżów prawa o zaniechania oskarżający lub otwarcie
manifestujący swój gniew, jak i ci, którzy mając argumenty czysto ludzkie stają w
obronie szeryfa, bądź robią to z różnych innych mniej lub bardziej racjonalnych
powodów. Atmosfera gęstnieje wprost proporcjonalnie do czasu, do żadnych
postępów w kluczowej sprawie i coraz większych komplikacji lawinowo
narastających. Nic nie jest takie oczywiste jak można by zakładać, bo metoda
solą w oku i cierniem w dupie, a konsekwencje jej stosowania gigantycznie
obciążające już zdruzgotaną przecież psychikę. Nieporozumień w brud, efekty mizerne
- koszty materialne i przede wszystkim zdrowotne ogromne. To walka z wiatrakami,
czy może jednak kropla za kroplą kruszy skałę? A może efekt gigantyczny, ale w
zmianie mentalności widoczny? Chociaż forma obrazu zaadaptowana przez reżysera
jest niekoniecznie maksymalnie dramatyczna, bo przez rysy psychologiczne
postaci świadomie o kontrolowaną w każdym najdrobniejszym calu farsę się ociera,
to temat przewodni cholernie poważny – wydarzenia przygnębiająco dramatyczne, a
przesłanie zaskakująco jednako optymistyczne. Żadnych dróg na skróty, wszystko
w swoim naturalnym porządku, z wybornym wyczuciem i wrażliwością społeczną. Z
błyskotliwie napisanym scenariuszem, płynną, balladową narracją i postaciami
genialnie, raz miękką innym razem wyraźnie ekspresyjną kreską malowane, z
pierwszym planem na trzy osoby rozpisanym. Wspomnianą i scharakteryzowaną już dzielną
matką i dalej szeryfem odchodzącym z tego świata, robiącym rachunek sumienia
przed przejściem na drugą stronę. Człowiekiem zagadką właściwie, bo o jego
przeszłości nic zasadniczo nie wiemy,
który co najistotniejsze okazuje się aniołem, zza grobu zmieniającym
serca bohaterów, dostrzegającym w ludziach dobro dzięki temu, że sam przed
śmiercią odnalazł szczęście, w postaci
prawdziwej miłość, "z której bierze się spokój, a ze spokoju, rozsądek".
Z ukochanym mamusinym wsiokiem - synusiem mamusi, przypominającej urodą
fizyczną i osobowościową bardziej faceta, aniżeli kobietę. :) Mężczyzną narwanym i prostackim, wrażliwość w sobie zadeptującym, kompletnie nieszczęśliwym we własnej nieakceptowanej skórze i przez tą pogardę do własnego ja nienawidzący niemal wszystkich
wokoło. Ale to tylko plan pierwszy, a za nim kolejne równie przenikliwie umieszczone w historii postacie, z ich istotną rolą, w całym kalejdoskopie
wydarzeń i zachowań. Przepiękny to film, bo ponad te wszystkie na tony
produkowane pierdy wartościowy, ale również od strony narracyjnej perfekcyjny,
dzięki czemu historia główna i wszelkie równie ważne, ale ze względów
formalnych poboczne wątki doskonale osadzone, w wąskiej przestrzeni i idealnie ze
sobą od strony przesłania korespondujące. To film wielki, absolutnie
nieprzeciętny, nieprzerysowany, nieprzeintelektualizowany, nierozhisteryzowany i niezaduszony emfazą. Taki, który swoje znaczące miejsce w historii kina z pewnością
odnajdzie. Gromkie oklaski na stojąco!
P.S. Pewnie tysiące niuansów tutaj
pominąłem. Z braku możliwości technicznych, czy warsztatowych część świadomie zignorowałem, by z tekstu ciężki kloc nie powstał. Nie podkreśliłem też wielu
jeszcze zalet dzieła Martina McDonagha, gdyż najzwyczajniej bogactwo ich
ogromne, treść tak intensywnie oddziałująca, że zapewne przez wiele dni będzie
za mną chodziła krok w krok i podpowiadała kolejne drogi interpretacyjne i
szczegóły do wychwycenia. Aby uzmysłowić wam jak wielki ślad on pozostawia,
powiem tylko, że nie potrafię uwolnić się od tła muzycznego, a ono
konsekwentnie osadza w mojej podświadomości kolejne obrazy. Wciąż i wciąż…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz