Ludzkie tragedie, te tylko i
wyłącznie bezosobowe dramaty docierające do nas z ekranu telewizora za
pośrednictwem serwisów informacyjnych są bezczelnie obojętną codziennością. Człowiek instynktownie
już uodparnia się na wieści o nich, i tylko takie namacalne zmysłem słuchu i wzroku świadectwa uświadamiają
mu z czym się wiążą i jak dramatyczne są ich dalsze konsekwencje! To nie jest
typowy film o nieszczęściu i cierpieniu, bowiem nic tu nie jest przerysowane i
naciągane. Wszystko co pojawia się na ekranie jest do bólu autentyczne - od
totalnie sfiksowanej irlandzkiej rodzinki, matki psychotyczki i alkoholiczki, ojca wyrywnego twardziela, ciotki, wujków i kompletnie typowych kuzynów (fajnych chłopaków, wkurwiających ale szczerych w swej prostocie) do prawdziwej, bo cholernie czystej
i trudnej miłości. To jest dramat niepozowany, bez jednej fałszem
rozbrzmiewającej emocjonalnie nuty, który wstrząsa i porusza, ale jest w nim
też normalność, inaczej - ludzie z krwi i kości oraz ich życie absolutnie nie
przekoloryzowane. Aż mnie w gardle ściskało, przeszywało i targało, gdy obserwowałem lęk, panikę i bezradność! Gniew żywy, wściekłość pulsującą, nieznośny ból bycia, po prostu istnienia w formie fizycznie niepełnej! Film Davida Greena jest kinowym wulkanem, w nim wrze i wybucha wyrzucając raz za razem żal, frustrację,
wszystkie złe emocje, obnażając wszelkie toksyczne relacje. Ale w nim także dla zdrowej równowagi, miłość zawstydzająca, głęboko skrywana potrzeba ciepła oraz poczucie humoru, ironia i sarkazm, bez których
codzienność egzystencji tym bardziej nie do zniesienia. Przyznam, że spodziewałem
się szablonowo amerykańskiej, pełnej drażniącego patosu bajeczki dla hamburgerożerców,
a dostałem niezwykle przekonującą emocjonalnie i złożoną psychologicznie
opowieść nie tylko o sile jednostki, czy w socjologicznym znaczeniu manipulacji ludzkimi emocjami, ale nade wszystko dramat o mocy jaką wykrzesują z siebie
najbliżsi w momentach krytycznych, choć nie są przecież idealni i mają za sobą
w cholerę własnych ostrych zakrętów, wad i słabości. To ambitny i czysty
interpretacyjnie obraz o masie gigantycznych komplikacji, życiu w jednej chwili
zmienionym, nie tylko samego głównego bohatera, ale i najbliższych, ludzi wokół niego, swoje własne istnienie na nowo z obowiązku organizujących. To w najprostszych słowach tak prawdziwa
opowieść, jak tylko prawdziwe i zawikłane może być życie i relacje
międzyludzkie. Natomiast sam Jake Gyllenhaal, to w moim przekonaniu od zawsze
aktor wybitny - czego się aktorsko nie dotknie, robi z tego majstersztyk. Nie
wiem czy to ten warsztat nabyty, talent niewątpliwie wrodzony, czy też
plastyczne rysy twarzy jego najdosadniejszym atutem. Zagrał już tak wiele,
jeszcze z pewnością bogactwo kapitalnych ról i wyzwań zawodowych przed nim. Tu także jako Jeff Bauman bez wahania zasługuje na komplementów zatrzęsienie i w parze z Tatianą Maslany z impetem dotyka najwrażliwszych strun mojej psychiki. Nie
ma też ogólnie słabego punktu w obsadzie, wszyscy bez wyjątku robią wyborną
robotę a reżyserska łapa doskonale ich prowadzi pozwalając wyrwać z postaci
całą psychologiczną złożoność i bulgocące wewnętrzne przeżycia. Te twarze bez makijażu, sztucznej
egzaltowanej maski - ci ludzie bez gładkiego szlifu, szorstcy w obyciu i piękni
w swej pełnej autentyzmu istocie. Oni tylko i aż są, i to wystarcza! Mnie wystarcza bezdyskusyjnie! Przyznaję z pokorą, że spora to dla mnie tegoroczna filmowa
niespodzianka, tytuł który zdecydowanie zasługuje na wyróżnienie i mam pewność,
że w sezonie oscarowym na czerwonym dywanie zaistnieje. Ma po temu wszelkie atrybuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz