poniedziałek, 15 stycznia 2018

Nevermore - Dreaming Neon Black (1999)




To ostatni album Nevermore z tym charakterystycznym dla początków istnienia grupy brzmieniem, dosłownie sprawdzającym w ekstremalnych przeciążeniach zawieszenie membran w kolumnach. Z tym niosącym się podczas tego testu, irytującym niestety pogłosem, którego za cholerę ja nie potrafię usunąć korzystając z dostępnych ustawień korekcji dźwięku. Nie wiem czy ten typ tak ma obiektywnie, czy to tylko mnie właściwe odczucie dźwiękowe, czy tylko ja jestem przewrażliwiony na pasma o takiej częstotliwości? Przez ten fakt przyznaję, ciężko było mi przekonać się do startowych krążków i do dzisiaj kiedy je odtwarzam mija chwila zanim do tej specyficznej roboty dźwiękowca słuch względnie przyzwyczaję. Mam z tym zawsze kłopot duży i jest to istotnym powodem rzadszego z nimi kontaktu, jak i wciąż powracającego, uparcie kotłującego się w głowie pytania, czy tak tylko i wyłącznie mam ja, czy to jednak wada dostrzegana przez liczniejsze grono fanów? Pomimo jednak, iż ta awersja we mnie wdrukowana i ponad to odczucie trudno się wznieść osobie mojej, to z pełnym przekonaniem twierdzę, iż od strony warsztatowej i czysto muzycznej to kawał soczystego mięcha, na krwisto podanego. Kapitalny heavy metal, który trzyma się z daleka od standardowego postrzegania gatunku. W nim spory udział thrashowego podejścia do materii i oryginalnego, jak na formułę podatną na tandetę sznytu. Brutalnego i bezpośredniego, niemal jak w death metalowych strzałach, z epicką, czy bardziej monumentalną wokalną ekspresją Warrela Dane'a. Ona właściwie o nietuzinkowości Nevermore decyduje na równi z pomysłem na gatunkowe kolaże i technicznymi umiejętnościami, niezwykle biegłych w fachu instrumentalistów. Ona żyje w nieco niepojętej symbiozie z szorstkimi i połamanymi, rzecz jasna w granicach zdrowego rozsądku strukturami numerów. To płyta jak można doczytać w opiniach sprzed lat, nagrana podobno w pośpiechu, z okrojonym budżetem, a mimo tych przeszkód intrygująca i ekscytująca. Jak przekonam się kiedyś do jej brzmienia, to obiecuję że dopiszę tutaj jeszcze kilka dodatkowych linijek z zachwytem w roli głównej. ;)

P.S. Okoliczności zmuszają do spisania jeszcze smutnego post scriptum. Śmierć Warrela Dane'a absolutnie mnie nie zaskoczyła, skoro jego stan fizyczny już przed grubo ponad rokiem przy okazji katowickiego przystanku trasy projektu solowego, odgrywającego w całości album Dead Heart in a Dead World niczego dobrego nie wróżył. Chociaż technicznie głos Dane’a dawał radę zaskakująco dobrze, to obraz człowieka fizycznie zniszczonego, wyglądającego niczym cień samego siebie utkwił mi w pamięci mocniej niż sam gig. Warrel wychudzony, Warrel zgarbiony, z trupią cerą i uśmiechem pogodzenia z nieuniknionym, nie dawał nie tylko nadziei na kolejny album Sanctuary, nie pozwalał wierzyć w zapowiedzi wydania w najbliższych miesiącach solowego krążka, jak i tym bardziej odbierał już na dobre marzenia o powrocie Nevermore.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj