środa, 3 stycznia 2018

The Florida Project (2017) - Sean Baker




W branżowym filmowym środowisku o The Florida Project głośno. Oczywiście mam tu na myśli ograniczony zasięg tej dyskusji, bo film to z gatunku kina niezależnego, niskobudżetowego o marnym potencjale komercyjnym. Absolutnie nie jest to typ produkcji promowanej zamaszystymi ruchami marketingowymi na papierowej zastawie z fast foodów. Niemniej jednak dla miłośnika dobrego, bo wartościowego merytorycznie kina wiedza o nowym filmie Seana Bakera w miarę łatwo dostępna w przestrzeni wirtualnej, a wrzucenie samego obrazu do oferty multipleksów jak na standardy sieciówek zaskakujące i oczywiście ułatwiające z nim zapoznanie. Ja jednak szczęśliwie zamiast zasiąść w fotelu między amatorem nachosów, a spragnionym smakoszem popcornu, posadziłem swoje zacne cztery litery w dużo bardziej świadomym towarzystwie amatorów kina studyjnego i przy sporej ich frekwencji zapoznałem się z życiem Ameryki od tej nieco bardziej wstydliwej strony. Obok bajkowej krainy, a właściwie na jej obrzeżach toczy się swoim niestabilnym rytmem życie zupełnie nie disney'owskie. Chociaż z polskiej perspektywy, używając eufemizmu, egzystencji ludzi z marginesu wielkomiejskiego czy zapadłej dziury popegeerowskiej, trudno pisać, że to całkowita nędza. Faktem jednak, iż brak środków finansowych nim rządzi. Pomimo jednak pustych kieszeni, bohaterowie nie są wiecznie pogrążeni w depresji. Oni zaadaptowani do takiego stylu znakomicie, bo z pokolenia na pokolenie przenoszący skutecznie wzorce i metody, które odbierają możliwości i zasadniczo chęci oraz potrzebę funkcjonowania inaczej. W tym zaklętym kręgu pasożytnictwa akceptowanego, naturalnie dzieci ogniwem dla Bakera kluczowym. Ich losy bowiem zależne od filozofii i strategii przetrwania stosowanej przez dorosłych. I chociaż z perspektywy człowieka świadomego konsekwencji i odpowiedzialnego, postawy tej kategorii dorosłości niezrozumiałe, a modele godne potępienia, to mimo wszystko refleksje moje niejednoznaczne i nieradykalnie stanowcze. To nie jest tak oczywiste i proste do oceny, że rodzice tacy lekkomyślni, a dzieciaki właściwie na swój sposób w tym świecie szczęśliwe. Bo rodzice faktycznie od przyjętych standardów wychowawczych dalecy i w swych działaniach specyficznie asertywni aż do bólu, ale jednak swym pociechom oddani w tej zupełnie nieszablonowej wychowawczo postawie. W tym wprowadzaniu w dorosłość zbyt wczesnym, edukacji poprzez praktykę działania, w tej ulicznej szkole życia z wzorcami wdrukowującymi w osobowość roszczeniowość systematycznie nabywaną i w mistrzowski sposób rozwijaną. Na granicy cwaniactwa, bezczelności z mlekiem matki wysysanej, czyniącej z kolejnych miotów klientów pomocy społecznej, którym z założenia wszystko z niepisanego rozdzielnika się należy, gdyż po prostu.... hmm... - po prostu i tyle! Niestety taka metoda działań wiąże się z konsekwencjami także dla społeczeństwa. Za infantylizm życia na krechę, beztroskę i łatwiznę poniekąd obciążenie przyjmują ludzie wokół, przeważnie ci ze środowiska najbliższego, zawodowo z nimi związani. W tym akurat przypadku biedny kierownik purpurowego motelu, rolę anioła stróża pełnić musi dla tych chojrackich odpowiedzialnych inaczej. Rośnie w tym człowieku frustracja, czara goryczy się w końcu przepełnia, wybucha gość cierpliwość tracąc, a jego podopieczni zaskoczeni potwornie konsekwencją dla otwartych przez empatie oczu oczywistych. Jego działania prewencyjne skazane z góry na niepowodzenie, bo takiego stylu życia z ich mentalności nie wyplewi. To wrośnięte w ich strukturę osobowości i przez dyspozycje psychiczne zaadaptowane praktycznie, przenoszone niczym obciążenie genetyczne z pokolenia na pokolenie. Stąd The Florida Project w swej wymowie i formule okazuje się paradokumentem niejako, dosłownym zapisem rzeczywistości w scenach inscenizowanych z godnym podziwu autentyzmem. Rzeczywistości Ameryki zupełnie obcej standardowemu postrzeganiu, powszechnie kojarzonej z ojczyzną możliwości, a nie bierności. Na własne życzenie częstokroć ci obywatele najniższych szczebli, w tej mieliźnie zakotwiczeni, bowiem im w niej paradoksalnie dobrze, w tym układzie pasywności interesem kontrolowanej bezpiecznie, a te rzadkie próby wyrwania się ze stagnacji to raczej działania pozorowane niż realna potrzeba dokonania przewartościowań. W tym gettcie na marginesie, ciche dramaty w słonecznej poświacie, bez depresyjnych łez się rozgrywają, a ich nieświadomymi ofiarami dzieci rodzone przez dzieci. One w świecie dla nich rozszyfrowywalnym emocjonalnie, lecz zupełnie niezrozumiałym intelektualnie ofiarami - dosłownie w śmietniku, w którym co przerażające, dziecięca niewinność tylko do czasu potrafi być szczęśliwa. To może nie jest tak wprost kino ekscytujące, ale z pewnością ciekawe i wartościowe. Surowe i kameralne, niemal bez tła muzycznego, które pojawia się dopiero w finale by jeszcze dobitniej podkreślić sugestywną puentę.

P.S. Obsada tak autentyczna, takie naturalne wrażenie uzyskująca, iż ja podejrzewałem, że prócz Willema Dafoe cała ona z naturszczyków z tego środowiska zbudowana. Mylna to była moja ocena, strzał chybiony - zawodowcy dorośli tutaj grają i cholernie utalentowane dzieciaki, z tą małą mega rozgarniętą księżniczką o równie oryginalnym imieniu jak sama postać. Brooklynn Prince dominuje i wraz z Brią Vinaite karty z przytupem rozdaje. Myślę, że jednej i drugiej branżowe nagrody powinny być w sezonie nominacji pisane. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj