W branżowym filmowym środowisku o
The Florida Project głośno. Oczywiście mam tu na myśli ograniczony zasięg tej
dyskusji, bo film to z gatunku kina niezależnego, niskobudżetowego o marnym potencjale komercyjnym. Absolutnie
nie jest to typ produkcji promowanej zamaszystymi ruchami marketingowymi na papierowej
zastawie z fast foodów. Niemniej jednak dla miłośnika dobrego, bo wartościowego
merytorycznie kina wiedza o nowym filmie Seana Bakera w miarę łatwo dostępna w
przestrzeni wirtualnej, a wrzucenie samego obrazu do oferty multipleksów jak na
standardy sieciówek zaskakujące i oczywiście ułatwiające z nim zapoznanie. Ja
jednak szczęśliwie zamiast zasiąść w fotelu między amatorem nachosów, a
spragnionym smakoszem popcornu, posadziłem swoje zacne cztery litery w dużo bardziej
świadomym towarzystwie amatorów kina studyjnego i przy sporej ich frekwencji
zapoznałem się z życiem Ameryki od tej nieco bardziej wstydliwej strony. Obok
bajkowej krainy, a właściwie na jej obrzeżach toczy się swoim niestabilnym rytmem życie zupełnie nie disney'owskie. Chociaż z polskiej perspektywy, używając eufemizmu, egzystencji ludzi z marginesu wielkomiejskiego czy zapadłej dziury
popegeerowskiej, trudno pisać, że to całkowita nędza. Faktem jednak, iż brak
środków finansowych nim rządzi. Pomimo jednak pustych kieszeni, bohaterowie nie są wiecznie pogrążeni w depresji. Oni zaadaptowani do takiego stylu znakomicie, bo z
pokolenia na pokolenie przenoszący skutecznie wzorce i metody, które odbierają
możliwości i zasadniczo chęci oraz potrzebę funkcjonowania inaczej. W tym zaklętym kręgu pasożytnictwa akceptowanego, naturalnie dzieci ogniwem dla Bakera kluczowym. Ich losy bowiem zależne od filozofii i strategii
przetrwania stosowanej przez dorosłych. I chociaż z perspektywy człowieka
świadomego konsekwencji i odpowiedzialnego, postawy tej kategorii dorosłości
niezrozumiałe, a modele godne potępienia, to mimo wszystko refleksje moje
niejednoznaczne i nieradykalnie stanowcze. To nie jest tak oczywiste i proste
do oceny, że rodzice tacy lekkomyślni, a dzieciaki właściwie na swój
sposób w tym świecie szczęśliwe. Bo rodzice faktycznie od przyjętych standardów
wychowawczych dalecy i w swych działaniach specyficznie asertywni aż do bólu, ale
jednak swym pociechom oddani w tej zupełnie nieszablonowej wychowawczo postawie. W tym wprowadzaniu w dorosłość zbyt wczesnym, edukacji poprzez
praktykę działania, w tej ulicznej szkole życia z wzorcami wdrukowującymi w
osobowość roszczeniowość systematycznie nabywaną i w mistrzowski sposób
rozwijaną. Na granicy cwaniactwa, bezczelności z mlekiem matki wysysanej,
czyniącej z kolejnych miotów klientów pomocy społecznej, którym z założenia
wszystko z niepisanego rozdzielnika się należy, gdyż po prostu.... hmm... - po prostu i
tyle! Niestety taka metoda działań wiąże się z konsekwencjami także dla
społeczeństwa. Za infantylizm życia na krechę, beztroskę i łatwiznę poniekąd obciążenie
przyjmują ludzie wokół, przeważnie ci ze środowiska najbliższego, zawodowo z nimi związani.
W tym akurat przypadku biedny kierownik purpurowego motelu, rolę anioła stróża
pełnić musi dla tych chojrackich odpowiedzialnych inaczej. Rośnie w tym człowieku frustracja,
czara goryczy się w końcu przepełnia, wybucha gość cierpliwość tracąc, a jego
podopieczni zaskoczeni potwornie konsekwencją dla otwartych przez empatie oczu oczywistych. Jego działania prewencyjne
skazane z góry na niepowodzenie, bo takiego stylu życia z ich mentalności nie
wyplewi. To wrośnięte w ich strukturę osobowości i przez dyspozycje psychiczne
zaadaptowane praktycznie, przenoszone niczym obciążenie genetyczne z pokolenia
na pokolenie. Stąd The Florida Project w swej wymowie i formule okazuje się paradokumentem niejako, dosłownym zapisem rzeczywistości w scenach
inscenizowanych z godnym podziwu autentyzmem. Rzeczywistości Ameryki zupełnie
obcej standardowemu postrzeganiu, powszechnie kojarzonej z ojczyzną możliwości, a nie bierności. Na własne życzenie częstokroć ci obywatele najniższych
szczebli, w tej mieliźnie zakotwiczeni, bowiem im w niej paradoksalnie dobrze, w
tym układzie pasywności interesem kontrolowanej bezpiecznie, a te rzadkie próby wyrwania się ze stagnacji
to raczej działania pozorowane niż realna potrzeba dokonania przewartościowań. W
tym gettcie na marginesie, ciche dramaty w słonecznej poświacie, bez depresyjnych łez się
rozgrywają, a ich nieświadomymi ofiarami dzieci rodzone przez dzieci. One w
świecie dla nich rozszyfrowywalnym emocjonalnie, lecz zupełnie niezrozumiałym intelektualnie ofiarami - dosłownie w śmietniku, w którym co przerażające, dziecięca niewinność tylko do czasu potrafi być
szczęśliwa. To może nie jest tak wprost kino ekscytujące, ale z pewnością
ciekawe i wartościowe. Surowe i kameralne, niemal bez tła muzycznego, które
pojawia się dopiero w finale by jeszcze dobitniej podkreślić sugestywną puentę.
P.S. Obsada tak autentyczna, takie naturalne wrażenie
uzyskująca, iż ja podejrzewałem, że prócz Willema Dafoe cała ona z
naturszczyków z tego środowiska zbudowana. Mylna to była moja ocena, strzał
chybiony - zawodowcy dorośli tutaj grają i cholernie utalentowane
dzieciaki, z tą małą mega rozgarniętą księżniczką o równie oryginalnym imieniu
jak sama postać. Brooklynn Prince dominuje i wraz z Brią Vinaite
karty z przytupem rozdaje. Myślę, że jednej i drugiej branżowe nagrody powinny być w sezonie nominacji pisane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz