Szowinistyczna świnia i kudłata
feministka - tak bardzo mocno w cudzysłowiu, z przymrużeniem obu oczu, na przeciwko
siebie w rywalizacji bardziej w sensie szołmeńskiej zabawy, niż sportowym
oczywiście. Pokazowy mecz tenisowy, który gdzieś tam przed laty zaistniał, w
schyłkowych czasach rewolucji obyczajowej, jako swego rodzaju dość kuriozalny
symbol starcia konserwatyzmu z postępowością. Historia to oparta na
autentycznych wydarzeniach i taka o której znaczeniu szybko zapomniano, bo zwyczajnie
nie niosła ze sobą silnych argumentów, a była rodzajem pajacowania z jednej i
ambicji ponad miarę z drugiej. I gdyby nie rozwinąć wątku różnic płciowych w
sensie czysto biologicznym do fizyczności się odnoszącym, to ciężko byłoby
jakikolwiek w miarę obły tekst wyskrobać. Była to bowiem produkcja filmowa w rodzaju
tych, co się ją obejrzy i niewiele po niej zostanie. W sensie wartości
warsztatowej i zapewne także oczekiwań producenta wespół z ekipą wykonawczą, która poza szablonowość stargetowaną dla multipleksów z widownią wyposażoną w popcorn i colę nie wyszła.
Jest po prostu ok, nic ponadto, bez żadnego zrywu emocjonalnego, bez
finezyjnych zagrywek, zmian tempa, najmniejszych interwałów. Bez potu, tym
bardziej ofiarności, z serwisem, który słabnie z każdą minutą, gdyż sił nie
starcza, aby napięcie i natężenie podnieść w temacie i z publicznością nieco
się chociaż poprzekomarzać. Siada ta opowieść sukcesywnie, miałknie od
schematycznych pomysłów i nawet tkwiące w niej kontrowersje, tak niby co nieco
pobudzane, nie zwiększają ciśnienia. Nie będę się rozwodził nad sensem całej
inicjatywy, różnice w możliwościach fizycznych płci też pominę i tylko napiszę,
że casting celny, aktorstwo przednie i efekt charakteryzacji porządny. To i tyle wystarczy, mam już tekst
na ponad dwadzieścia linijek. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz