Jak pięknie tu
rozbrzmiewa seksowna muzyka, jakie tu zjawiskowo połyskują wymuskane gabloty. Taka to przeoczona jak się okazuje, bardzo fajna filmowa niespodzianka. O tym że coś
takiego zostało nakręcone dowiedziałem się absolutnie przypadkowo. Takie coś
nie byle jakie, całkiem sprawnie wyprodukowane, z niezłym tempem i drive'm, ale przede
wszystkim będące po części biografią typa co nazywał się Muddy Waters i grał
soczystego czarnego bluesa - i to granie dało mu sławę i jak to najczęściej
bywa również za dużo pokus, którym nie potrafił się oprzeć i które go nieźle
życiowo poturbowały. Nie jedyna to historia, której ofiarą sukcesu i sławy
rodzina gwiazdy, to schemat powszechny i powtarzalny. Ale nie tylko o nim ta
oparta na faktach opowieść, bowiem w zasadzie rdzeniem historia wytwórni
płytowej dla której nagrywali między innymi prócz Watersa jeszcze Chuck Berry i
Howlin' Wolfe. Biznes muzyczny od kuchni podczas seansu ogarniamy - ale taki
chyba wygładzony, albo nawet znacznie przypudrowany. Czasy wzięte pod lupę z
jednej strony uwalniające (dla kasy jaką białasy zbijały) potencjał „czarnego”
bluesa i soulu, ale też dla afroamerykanów przeklęte. Rasizm, segregacja rasowa,
okres wciąż jeszcze wtedy gówniany dla ciemnoskórych mieszkańców ziemi snu amerykańskiego
i chociaż zmiany były wówczas już blisko, a totalne niewolnictwo dawnym echem, to w
zasadzie niewiele się do wtedy właściwie zmieniło. Reżyserka która tą niespodziankę sprawiła dla mnie anonimowa, choć jak internet podpowiada całkiem dobrze
za swoje prace dotychczas oceniana. Obsada równa, bez fajerwerków i tylko ta
Pani Beyonce znana wielbicielom współczesnej odsłony R’n’B, bez przygotowania
aktorskiego, a naprawdę świetna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz