środa, 17 czerwca 2020

Cadillac Records (2008) - Darnell Martin




Jak pięknie tu rozbrzmiewa seksowna muzyka, jakie tu zjawiskowo połyskują wymuskane gabloty. Taka to przeoczona jak się okazuje, bardzo fajna filmowa niespodzianka. O tym że coś takiego zostało nakręcone dowiedziałem się absolutnie przypadkowo. Takie coś nie byle jakie, całkiem sprawnie wyprodukowane, z niezłym tempem i drive'm, ale przede wszystkim będące po części biografią typa co nazywał się Muddy Waters i grał soczystego czarnego bluesa - i to granie dało mu sławę i jak to najczęściej bywa również za dużo pokus, którym nie potrafił się oprzeć i które go nieźle życiowo poturbowały. Nie jedyna to historia, której ofiarą sukcesu i sławy rodzina gwiazdy, to schemat powszechny i powtarzalny. Ale nie tylko o nim ta oparta na faktach opowieść, bowiem w zasadzie rdzeniem historia wytwórni płytowej dla której nagrywali między innymi prócz Watersa jeszcze Chuck Berry i Howlin' Wolfe. Biznes muzyczny od kuchni podczas seansu ogarniamy - ale taki chyba wygładzony, albo nawet znacznie przypudrowany. Czasy wzięte pod lupę z jednej strony uwalniające (dla kasy jaką białasy zbijały) potencjał „czarnego” bluesa i soulu, ale też dla afroamerykanów przeklęte. Rasizm, segregacja rasowa, okres wciąż jeszcze wtedy gówniany dla ciemnoskórych mieszkańców ziemi snu amerykańskiego i chociaż zmiany były wówczas już blisko, a totalne niewolnictwo dawnym echem, to w zasadzie niewiele się do wtedy właściwie zmieniło. Reżyserka która tą niespodziankę sprawiła dla mnie anonimowa, choć jak internet podpowiada całkiem dobrze za swoje prace dotychczas oceniana. Obsada równa, bez fajerwerków i tylko ta Pani Beyonce znana wielbicielom współczesnej odsłony R’n’B, bez przygotowania aktorskiego, a naprawdę świetna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj