Zacznę od pełnej szczerości, a potem, wraz z kolejnymi linijkami tekstu nieco będę lawirował. ;) Po zapoznaniu się kilka tygodni temu z promocyjnym klipem do numeru Atone i kiedy pozwoliłem, aby w mojej świadomości się odpowiednio osadził, to pomyślałem, iż Brighten (nie ma bata) musi być jako całość albumem przed którym od razu po premierze (albo lepiej chwilę po) przyklęknę. Taki to jest kapitalny kawałek, ze wszystkim co akurat w dobrej nucie wielbię. Z całym misternie budowanym klimatem, w którym napięcie prowadzi do punktów kulminacyjnych, czy momentów zwrotnych, a bogata aranżacja z wyczuciem subtelności stylistycznych za każdym odtworzeniem na nowo zachwyca, bo odkrywa kolejne ukryte detale. Dodatkowo na korzyść gigantycznych oczekiwań przemawiał skład jaki za Jerrym Cantrellem stoi, a dwa z niego nazwiska, to raz Greg Puciato top obecny i Duff McKagan, top wciąż w miarę aktualny, ale bardziej mega top sprzed kilku już dekad. Pozostałe nazwiska (a jest ich sporo), to też żadne "nołnejmy" w branży i za każdym z nich jeśli nie jakaś pełna komercyjnych sukcesów kariera nie stoi, to umiejętności warsztatowych im nie brakuje. Zatem pierwsze newsy to zachwyt i bardzo mocno rozbudzony apetyt. Tylko że drugi singiel, czyli numer tytułowy odrobinę wysoką temperaturę obniżył i nie dlatego że słabo wypadł i teraz też słabo wypada, ale niczym nie zaskoczył, a powinien. Do kompletu zanim całość rozpoznałem, jeszcze Siren Song pod quasi recenzencki nóż została podsunięta i swoim brzmieniem (tu jest kilka fajnych aranżacyjnych drobiazgów) uroczego doświadczenia dźwiękowego przysporzyła, a nazwanie jej kompozycja uroczo klasyczną i intrygująco współczesną nadal podtrzymuję. Teraz znając już całość sam już nie wiem, czy jestem nieco rozczarowany czy całkiem zadowolony, bo w żadnym wypadku nie napiszę, iż to cieniutka płyta, ale ta semi akustyczna konwencja w jakiej osadzona, nie do końca do mnie trafia. Jako piosenkowa porcja jest fajna, ale brakuje jej wyrafinowania i surowości której wspomniany Atone jest znakomitym przykładem. Tak sobie teraz kombinuje i dociera do mnie, że Cantrell w tej nieco country-rockowej stylistyce, raz wypada jak rasowy Johnny Cash, by w kilku innych fragmentach zabrzmieć może nie po wieśniacku (red-nec-ku :)), ale jednak nazbyt prostacko. Zwyczajnie spodziewałem się większego ładunku mroku, a otrzymałem sporo melodii, które jednym uchem wpadają i drugim wypadają, a moje kolejne skojarzenie już płynie w stronę ostatecznie ostatniej solowej płyty Chrisa Cornella. Higher Truth miała potencjał i świetnie jej się słuchało, ale do czasu, bo piosenki były to przednie, ale jako aranżacyjnym perełkom jednak im brakowało. Tak to póki co widzę, jednak daję sobie w tym miejscu czas i przestrzeń, aby zdanie zmienić, bo coś czuja mam, że Brighten ma coś jeszcze pod tą swoją mięciutką fasadą. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz