Zaczyna się niczym mniej zasobny w fundusze La La Land. Startuje z wysokiego C, od kapitalnie zmontowanej sceny musicalowej i ja od początku dzięki temu zabiegowi jestem kupiony, mimo iż Andrew Garfield pozostawał w moich oczach aktorem z obliczem nazbyt mało plastycznie wyrafinowanym i manierą osobliwie irytującą, którego jakość gry w niemal stu procentach zależy od intuicji obsadzających. Przychodzę w tym przypadku z dobrą jednak nowiną - w tym miejscu będę pracę castingowych fachowców komplementował i chłopaka chwalił, bo historia krótkiego młodego życia Jonathana Larsona napisana na potrzeby debiutu filmowego Lin-Manuela Mirandy (piszą, że Larson dla niego bohaterem młodości) przez Stevena Levensona, ma wielką moc wzbudzania sympatii, ale jej znacząca siła, prócz oddziaływania piosenkowych perełek, opiera się na brawurowej kreacji właśnie Garfielda. Ale to jest tak ogólnie fajne, jako w połowie sceniczno-broadwayowskie widowisko, dla oczu i duszy niezwykle przyjemne. To jest wzruszające i to jest mądre. To jest chwilami wręcz genialne (Therapy :)) oraz od początku do końca takie świadome i dojrzałe. Kawał świetnej roboty aktorskiej, wokalnej, jak i oczywiście inscenizacyjnej, w filmowym spektaklu o człowieku ognistej pasji i żarze pasji w człowieku. O talencie gigantycznym i za krótkim czasie by się nim w pełni podzielić. Bardzo sympatyczna, także na finał prawdziwie smutna biografia w musicalowej oprawie - coś podobnego do ostatnio popularnego hołdu dla Eltona Johna, tylko bardziej wielowymiarowo, ponadto tak kameralnie i młodzieżowo. Mniej odtwórczo, a bardziej kreatywnie i poza tym o twórcy i artyście docenionym, lecz na tyle niszowym, że dla mnie i zapewne dla wielu dalekich od nowojorskiej bohemy widzów kompletnie nieznanym. Znakomita porcja przemyślanej optymistycznej rozrywki i zarazem inteligentna lekcja pokory wobec życiowej drogi artystycznej i wyroków losu. Do śmiechu i do łez, też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz