Obserwuje właśnie u siebie, wzrost zainteresowania albumami Green Carnation - gdy jeszcze do niedawna z rzadka do nich powracałem, a wręcz rejestrowałem u siebie kilkuletni z nimi rozbrat. Sytuacja ta jest wprost owocem wydanego przed półtora rokiem Leaves of Yesteryear - krążka quasi nowego na którym między innymi znalazły się odświeżone wersje leciwych numerów, które efektywnie na nowo także entuzjastyczne nastawienie do dwóch ostatnich studyjnych płyt pobudziły. Zatem kręcił się już A Blessing In Disguise i poddany został po latach weryfikacji na blogu i kręci się obecnie The Quiet Offspring, który właśnie teraz zostanie nożem amatorskiego krytyka tak tylko z wierzchu pociachany. Startowa uwaga sprowadza się do przekonania, że to już tutaj zupełnie inny band niż u zarania i także kolejne wcielenie ewolucyjne, po sporo w estetyce grupy zmieniającym poprzedniku. Mniej tu progresywnych wycieczek, więcej typowo rockowego feelingu, ale żeby sprawę postawić jasno, wciąż to sącząca się melancholia, tylko że daleka od pretendowania do bycia dziełem sztuki. Znacznie odważniej za to sięgająca po piosenkowe konstrukcje i przy okazji nie rezygnująca na szczęście z lirycznego mroku, co czyniło ją nadal odległą od mainstreamowej przeciętności i odbierało szansę na takąż popularność. Kiedyś (na początku działalności) może drażniło w ich propozycji pretensjonalne rozmemłanie i aranżacyjny chaos. W roku 2005 było zaś konkretnie i w zgodzie z dobrymi aranżacyjnymi manierami. Nie utknęli w przyciężkiej formule, nie utknęli też na mieliźnie i nie wyprodukowali albumu nabrzmiałego od pretensji. Stąd, właśnie! Gdybym tym co wypisuję sprowokował niezgodę, to niezgadzającym się przypominam, że kiedy człowiek pogodzi się że ma słaby gust, to jakoś łatwiej się żyje. Nie ma co się wzdrygać. Nie ma co się wstydzić. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz