Plan - realizacja! Wczoraj
względnie nieszablonowa biografia, jutro biografia klasyczna, a dzisiaj taka można by
rzec, niemal na całego oryginalna. Czyli raz Tick, Tick... Boom!, trzy Respect, i w tym
miejscu (dwa) The Electrical Life of Louis Wain. Nie wykluczam aczkolwiek, iż należy się spierać, czy bardziej poza schemat
wychodzi estetyka musicalowa, czy może w formacie 4:3 bliskie bardzo manierze
Wesa Andersona baśniowo-groteskowe spojrzenie, w cudzysłowiu na XIX-wieczną elektryfikacje. :) Obydwa jednak ujęcia, w kwestii nietuzinkowej optyki, wyprzedzają filmowy biopic Arethy Franklin i tym samym/i tak
samo się spożytkowanym schematem wyróżniają, jak jakościowo przez wzgląd na kluczową przyjemność z oglądania, wspinają akurat na ten sam wysoki level. Nie zamierzam
jednak grzęznąć poniżej w porównaniach i przytaczać na taką okoliczność cechy i fakty,
które już zdążyłem dzień wcześniej i zamierzam za dzień już tylko wyartykułować i opublikować.
Dzisiaj już do samego dołu blogerskiej szpalty i zamykającej potok myśli kropki na koniec, będzie wyłącznie o
historii oryginała o nazwisku Wain, w którego postać szeroko znany, powszechnie
lubiany i chyba wciąż odrobinę nadto aktorsko przeceniany niejaki Benedict Cumberbatch (w towarzystwie zacnym) się wciela i swoje założone cele, dzięki tej kreacji osiągając, tym razem na bezdyskusyjne brawa
zasługuje. Dał bowiem widowiskowy aktorski koncert, grając człowieka tak dobrodusznego i tak bez litości przez koleje losu dotkniętego,
który mimo dramatu i braku umiejętności, aby w skomplikowanym świecie ludzkich uczuć
i reakcji funkcjonować, zachował wewnętrzne piękno i dzielił się nim, bez względu
na własny, niekoniecznie dobry stan psychiczny. Jakaż, poza wątkiem
liryczno-tragicznym, jest tutaj jednak cudna scenografia - i należy jej obowiązkowo
fragment tekstu poświęcić. Scenografia, która wspólnego to ma pewnie niewiele z
cuchnąco-parujacą rzeczywistością wielkiego wiktoriańskiego miasta, ale dzięki wykreowaniu
obrazu podrasowaną estetyką stawiającą na miłe doznania wzrokowe, uzyskuje
efekt zachwycający i przyjazny klimat dla pięknie pracującej wyobraźni tworzy.
Przyznaję z satysfakcja, z radością wprost z błysku oczu płynącą, że takich urodziwych ujęć uliczek, kamieniczek i okoliczności przyrody (bo nie tylko miasto jest tutaj olśniewające, ale wieś też takaż), to tylko w kinie
dla dzieci i młodzieży z mniej więcej polowy XX wieku można się dopatrzyć i ewentualnie jeszcze u wspomnianego Wesa Andersona współcześnie szukać. Mnie
taki sposób ekspozycji zawsze cieszy i nie przestaje upajać. Zatem mogę z odwagą przyznać,
iż dawno tak romantycznie mi się nie wzdychało, oglądając podobne widoczki. Gdy zauważyć
jeszcze fantastyczną pracę kamery, nie unikającą zaskakującej perspektywy, to w kategorii wizualnej, jest to produkcja dotykająca
absolutu. Nie daje tym samym do zrozumienia, że estetyka wyprzedza fabułę i
zostawia ją w tyle, bo historia życia Louisa Waina, opowiedziana ciepłym kobiecym głosem, posiada kinowy potencjał i
dała się w tym przypadku z uczuciem poddać filmowej obróbce. Mamy tu więc miłość i tragedie - życie pełne wzlotów i upadków. Mamy też oczywiście, najbardziej kojarzące się z artystycznym obliczem Waina koty
oraz uwaga! Mamy też właśnie elektryczność, w zupełnie innym niż ten praktycznie nam
bliskim sensie oraz gościnne epizodyczne udziały, takiego jednego Taika Waititi i
takiego innego Nicka Cave'a. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz