wtorek, 16 listopada 2021

Paradise Lost - Host (1999)

 


To było nieuniknione, to musiało się w końcu stać, choć trudno mi w to teraz uwierzyć, a tym trudniej byłoby mi uwierzyć u początku pracy nad blogiem. :) Przyszedł bowiem moment, że wyschło mi już źródełko z którego na zmianę na bieżąco wybijały nowe albumy Paradise Lost oraz te które mogę nazwać zarówno moimi ulubionymi, jak i klasykami w dorobku Brytoli. Bystry czytelnik bez trudu dostrzeże, że brak jeszcze na tej liście najstarszych wydawnictw "paradajsów", ale akurat z Lost Paradise i Gothic zawsze miałem problem znaczny, a objawiał on się najzwyczajniej potworną trudnością w przebrnięciu przez ich zawartość - szczególnie przez pryzmat późniejszych (nie ma co gryźć się w jęzor) zdecydowanie dojrzalszych albumów grupy. Stąd póki co, nie ma sensu bym naciąganą opinią się chwalił i lepiej zamiast produkowania refleksji encyklopedycznej, abym wyżył się na swego czasu krótko, ale intensywnie testowanym Host. Przyznaję, że nie pamiętam kiedy ostatni raz produkt niesympatycznego romansu, pomiędzy mrocznymi muzykami, a radosnym majorsem odtwarzałem, więc te kilka odsłuchów na potrzeby niniejszej recki uskutecznionych, było zarazem podróżą nostalgiczną, w sensie poszukiwania skojarzeń i wspomnień sprzed lat, jak i cholera jasna okazało się doświadczeniem całkiem świeżym (nowym), gdyż (co niewiarygodne) niewiele z przeszłych odsłuchów w pamięci mi pozostało. Mam obecnie przekonanie, że chyba wówczas jak i dziś nie ma się nad czym pochylać, bo Host jest kompletnie pozbawione pazura i nie piszę tak czepiając się braku gitarowego łomotu. To o zgrozo materiał płaski zarówno brzmieniowo, jak i pozbawiony elementarnych emocji - ciągnący się niczym kolorowy glut, jakim jeszcze jakiś czas temu milusińscy się ekscytowali. Głos Holmesa idealnie wypełnia parapetami zagospodarowaną przestrzeń i dodaje co najmniej plus dziesięć do efektu nuuuudy. Jeśli moje przekonanie wydaje się podbudowane brakiem sympatii do syntezatorowego popu, new romantic czy innej gatunkowo podobnej nuty, to przepraszam ale ja szczególnie w ostatniej pięciolatce mocno ekscytuję się brzmieniami spod kurateli Depeche Mode i wielbię takie projekty jak The Black Queen, Crosses czy dwie ostatnie produkcje Ulver. Tylko że każdy z wymienionych bandów potrafi wlać entuzjazm w moje tętnice, to Paradise Lost na Host przynosi tylko wstyd estetyce. Nie wiem (nie potrafię sobie przypomnieć) czy w 99 też tak surowo go oceniałem, ale jeśli nawet Host nie uznałem za album zaspokajający moje muzyczne potrzeby, czy chociaż obiektywnie witalny, to chyba też nie odczuwałem podczas z nim kontaktu tak niemiłosiernego cierpienia. 

P.S. Miałem napisać więcej o okolicznościach powstania, ówczesnej atmosferze w grupie i poznęcać się nad pomysłem podbicia mainstreamowych list przebojów jaka towarzyszyła decyzji o podpisaniu kontraktu z EMI. Miałem o tym wszystkim napisać, bo lektura Bez celebracji (oficjalna biografia PL) mnie do takiej koncepcji tekstu zainspirowała. Miałem zrobić to tak, a zrobiłem to tak! :) Dlatego że osobiste doświadczenia (dwa ciężkie dni powrotu do Host) są więcej warte, a na pewno bardziej odciskające piętno, niż historia której naturalnie nie przeżyłem, a tylko zostałem jednym z wielu czytelników. Bez obrazy dla autora, bo Bez celebracji to naprawdę niezła lektura, ale jednak bezpośredni kontakt z Host, to był cios ostateczny i nie mogłem o tym nie napisać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj