Zawsze, kiedy wciąż rozwijająca swój potencjał, a już będąca legendą sceny formacja z nowym materiałem przybywa, mam w sobie niepokój - obawę, iż kiedyś doskonała passa musi się zakończyć i oprócz pytania czy to teraz, czy jeszcze jeden, może kilka albumów, pojawia się też naturalnie równolegle zapytanie, w którą stronę kierunek zostanie obrany i czy on będzie do mnie przemawiał? Inaczej pisząc, martwię się, iż może nie ogarnę, może moje horyzonty wciąż nie na tyle szerokie, bym sprostał wyzwaniu. Na domiar tego, w przypadku Hushed and Grim czynnikiem stresogennym był również fakt, iż album to o rozmiarach kolosa, a ja nie przepadam za takim często megalomaniackim przeładowywaniem - przesadą ponad rozwagą. To też pierwsze starcie z 87 minutami Hushed and Grim mogło mnie nie tak zrazić co przytłoczyć, a okazało się, że Amerykanie decydując się na nagranie tak długiej płyty wszystko mieli pod kontrolą, a czas trwania, to tylko wartość względna - dla mnie w tej zaskakującej sytuacji absolutnie nie utrudniająca kontaktu z piętnastoma nowymi kompozycjami, bo zwyczajnie ja tego wymiaru jako gigantycznego w praktyce nie odczułem. Faktem też jest, że nowy krążek oprócz metrażu, jest też jak myślę najbardziej progresywnym materiałem w dotychczasowej dyskografii Mastodon. Wiem oczywiście, że w przeszłości nie unikali rozbudowanych i skrzących się od kombinatoryki utworów, ale te tutaj, to progresja w najbardziej klasycznej odmianie, fenomenalnie efektywnie zaaranżowana pod wymogi mastodonowej estetyki. Praca perkusji oraz riffowa plątanina onieśmiela, lecz fundamentalną cechą Hushed and Grim jest wyborne rozwijanie tematów, wraz z budowaniem napięcia eksplodującego fantastycznymi atmosferycznymi solówkami. Wokalnie coraz mocniej dominuje głos Branna Dailora, wspomaganego charakterystycznym zachrypniętym szeptem Troy'a Sandersa. Natomiast, no nie wiem czy słyszę aby swoje solowe trzy grosze wtrącał Brent Hinds - jak wtrąca to sorki, niedosłyszałem, wciąż materiału jeszcze nie prześwietliłem na wylot - to mnie nie zaskakuje. Taka to materia barwna i bogata - tak kapitalnie przeobrażająca się z każdym kolejnym odsłuchem w znakomicie przemyślaną całość (w sensie albumu) i całość w sensie poszczególnych numerów. Uczulam i chyba też ostrzegam - przestrzegając każdego kto zbyt pochopnie wyda opinię w której głośno zaintonuje swoje rozczarowanie, że H&G nie jest tym czym może jawić się po pierwszych kontaktach. Nie jest kategorycznie żadnym albumem nudnym czy jałowym, pozbawionym szaleństwa, a tym bardziej finezji. Jeśli nawet tematy rozwijane są bardzo powoli, a motywy nie eksplodują obłędnymi frazami, to ja wyczuwam mnóstwo dojrzałej kompozytorskiej ekspresji oraz nieprawdopodobnej muzycznej wyobraźni, jaka przekłada się na te efektowne półtorej godziny muzyki. Mastodon (jak ostatnio zdążył już przyzwyczaić) nie ucieka może nazbyt mocno do przodu, bo słychać w jego teraźniejszym aranżacyjnym profilu zarówno nawiązania do czasów Crack the Sky, ale też i wpływ klimatów w jakich na boku rzeźbi obecnie Troy Sanders (szczególnie Gone is Gone wespół z Killer Be Killed w Had It All), jednak jest to w porównaniu do pomysłów z przeszłości krok w stronę bardziej progresywnej psychodelii, więc jak tu narzekać, kiedy zamiast zwartej "piosenkowości", mamy "piosenkowość" (melodie są i są mega takie) fantastycznie udramatyzowaną, a odsłuch zawartości nowego longa to ekscytująca i hipnotyzująca przygoda, tak gdzieś pomiędzy jawą i snem. Nie potrafię przewidzieć jak będę postrzegał ósmy krążek w ich dyskografii za rok, dwa i jak fart da, może za ćwierć wieku. Potrafię tylko dzisiaj stanowczo stwierdzić, iż Hushed and Grim mnie uwiódł, mimo że nie od pierwszego usłyszenia. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz