poniedziałek, 8 listopada 2021

Godsmack - The Oracle (2010)

 



Ja tu krótkie słowo o The Oracle, bo primo nie jest to mój ulubiony Godsmack  i secundo Godsmack lubię i szanuję, ale na myśl o tej amerykańszczyźnie nie wariuję. Wtrącę przy okazji, że nawet ostatni ich wypiek - ten When Legends Rise uznając za najbardziej soczysty wewnątrz i z chrupiącą skórką na wierzchu, to i tak to tylko kawał dobrej nuty bez większych ambicji. The Oracle jest zaś jaki jest i niby poziom trzyma (jakby jakiś Godsmack nie trzymał) i nie ma się w zasadzie do czego przyczepić, tak samo jak nie ma co zbytnio sobie w jego temacie jęzora strzępić. Startuje bez lipy rockowym strzałem prosto w nos i dzięki przebojowej bezpośredniości szarpanego Cryin' Like a Bitch nieco apetyt podkręca nie wprost na to co w dalszej części dostajemy. Połowicznie w kolejnych numerach jest podobnie, bo jednak melodyka takiego Saints and Sinners bardziej buja niż pobudza - choć jasne że riffy to riify Made in Godsmack i kropka. Może dopiero What If? zmienia tonację w nastrój bardziej mroczny i niepokojący, ale to już też kiedyś było i akurat ten kawałek nawiązuje do kompozycji która w dużym stopniu na sławę ekipy przesympatycznego Sully'ego Erny zapracowała. Do końca krążka milusio łechtani jesteśmy bezpretensjonalnym współczesnym hard rockiem - a nawet nieco Hetfieldowo-Hammetowym riffem na finał. Rockiem powstałym na gruzach najtisowego grunge'u i brzmieniem karmiącym się charakterystyczną dla estetyki rytmiką z początku nowego milenium. Stąd to moje przekonanie, że bywało w karierze Godsmack czasem ciekawiej, ale tak tylko odrobinę, a zawartość The Oracle nie przynosi za cholerę wstydu, jak i też  jak cholera dumni z niej Panowie Sully, Tony, Robbie i Shannon być nie powinni. Rzekłem! A moje słowa internetowymi łączami popłynęły w świat. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj