Nie zdziwiłem się że mi się podobało, gdyż bardzo lubię takie nowojorskie opowieści, a jeszcze bardziej
pasuje mi, kiedy taka akurat nowojorska opowieść oparta jest na literackich konotacjach. Tym
bardziej jeszcze, iż nakręcona została w formule uciekającej nieco od sztampy -
gdzieś tam niezobowiązująco zawieszona w biograficznej przestrzeni i naprawdę urokliwie bujająca w czystej, ale naiwnej młodzieńczej intelektualności i posiłkująca się takąż bujną
wyobraźnią. Może nawet za walor uznam, iż ta nowojorska obyczajówka nie jest „allenowska”,
bo może i za wiele już dzisiaj przypadkiem podążania za tym ideałem i w
sytuacjach nie częstych kazusów łamania sobie ząbków na nadmiernej ambicji bycia "allenowskim".
Aktorzy u Falardeau tworzą bardzo charakterystyczne kreacje, są nie tyle tak wprost
sympatyczni, ale ciekawi lub nawet fascynujący, wiec dają się lubić, a główna
bohaterka, to ONA jest po prostu taka czarująco milutka. No i historyjka jest
taka zajebista (jeśli mogę tak pospolitego określenia użyć? ;)) - dlatego
polecam na popołudnie lub wieczór, jako rozrywkę typu inteligentnego, lecz nie
pretensjonalnego. Stwierdzam z odpowiedzialnością za każde słowo, iż wdzięczny film obejrzałem, zamiast bardzo niesympatycznej oferty głównych
stacji telewizyjnych lub kompulsywnego przewijania aktualności na fejsbukowej
ścianie. To w zamian za odrzucenie pilota lub smartfona wpadła w me objęcia taka opowieść, która zanim dotrze ostatecznie do dobrze przemyślanego
cichego finału, to kilkukrotnie w międzyczasie wątki niby zamyka, by bez
uczucia bałaganu do nich powracać, zgrabnie do nich nawiązując. Przynajmniej
tak mi się zdaje. :)
P.S. Na koniec seansu pomyślałem sobie, że przecież to nie było nic szczególnego, a jednak ten mały film przez ten drobny fakt że jest ciepły i skutecznie wycisza, zasłużył na szczególne miejsce w moim sercu. I je teraz tam ma!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz