Poniżej nie zaoferuję rozbudowanej analizy treści i także nie
ma co liczyć na słowo nawet konfrontujące pracę Villeneuve'a i Lyncha, bowiem pośród
jak zdążyłem się ostatnio przekonać (być może nie w większości w deklaracjach)
powszechnej znajomości dzieła Franka Herberta, ja dla odmiany staje przed Wami
z prawdą na ustach, która brzmi: ja Diuny nie czytałem, ja nawet Diuny według Lyncha nie oglądałem! Powyższe zapewne stawia mnie w świetle niezbyt przychylnym
i wręcz nawet w pozycji całkowicie niesprzyjającej, by swoje zdanie wypowiadać
i aby ono jeszcze było traktowane poważnie, jako kompetentne. Dlategóż właśnie, niezbyt ochoczo do seansu „nowej” Diuny przystępowałem, bowiem nie było we mnie
ani ciśnienia na zapoznanie się z klasyką, ani tym bardziej sentymentem napędzanej
motywacji, bądź dostrzeżonej szansy, aby na garbie/wydmie Diuny w mediach społecznościowych
zaistnieć. :) Jedno co mnie przekonało, to oczywiście gorące obecnie nazwisko kanadyjskiego reżysera,
którego filmy z pasją nie od wczoraj czy przedwczoraj oglądam. Od wielu lat (najszczerzej
pisząc) czynię to bardzo systematycznie, śledząc w ten sposób rozwój jego
kariery. Aby w zgodzie z zasygnalizowaną szczerością wypowiedzi pozostać, obsada tak znakomita
też mi nie była nieobojętna (Isaac, Chalamet, Brolin, Bardem geniusze, plus o Jezu jak ja lubię spojrzenie Rebeki Ferguson) i miała aktorska ekipa swój wpływ na pobudzenie kultową historią
zainteresowania. Wziąwszy pod uwagę, iż porównywać nie mam z czym, to też moja
maksymalnie subiektywna ocena posiadać może walor powiązany z czystością
percepcji i na tym naturalnie się skupiłem, przy rozdziewiczającym z tytułem
starciu - o tym mimo obawy z ekscytacją teraz Wam donosząc. Widać pieniądz,
pieniądz zainwestowany w znakomity wizualny efekt - wysublimowany i w
hollywoodzkim stylu widowiskowym pozostający. Ale prócz pieniądza, jest doskonałe oko i
wyborna myśl narracyjna. Mozolna i hipnotyzująca, ale przede wszystkim dla
takiego świeżaka jakim ja w temacie jestem, jasno świat Diuny wyjaśniająca - nakreślająca
skutecznie, bo efektywnie, kształty jego i reguły w nim funkcjonujące. Przyznaję,
iż sprawnie mnie Villeneuve w tą epicka opowieść wciągnął i jej klimat pod
względem wizualnym też odmalował. Majestatyczne ujęcia i surowy futuryzm oraz
jego części składowe, jak pojazdy ważki, czyli ornitoptery oraz dziesiątki innych wytworów i koncepcji powstałych w umyśle Franka Herberta. Zrezygnował Villeneuve jak domniemam tym samym, z mnóstwa literackich niuansów w dialogach
oryginału przemyconych. To mniejszy minus dla miłośników powieści Herberta i większy
plus dla wszystkich, którzy mogliby poczuć się przytłoczeni bogactwem zawartym
w pierwowzorze i być może skutecznie zaciekawieni sięgną w najbliższej
przyszłości po tekst Herberta - bo bakcyla połkną, a nie wciskanym bez opamiętania
bakcylem się zakrztuszą. W tym układzie w sumie na dwoje babka wróżyła - czego
kumatym nie ma potrzeby wyjaśniać. Podsumowując, ale unikając jak widać
telegraficznego skrótu. Morze piasku i ocean wyobraźni. Potężna technologia zaprzęgnięta
do artystycznej wizji. Niby cała cytryna wyciśnięta, ale jeśli to prawda, że wizja filmowa
nigdy nie dorówna potencjałowi literackiego pierwowzoru, to sporo cytrynowej treści w książce pozostało. Zatem bez dyskusji udana adaptacja,
ale kto wie, czy kiedyś w przyszłości ktoś nie zrobi tego jeszcze lepiej. Póki co poczekam i zobaczę jak dalsze losy Planety Arrakis Kanadyjczyk mi sprzeda.
P.S. W swojej fantastycznej konwencji film wielki, ale poza
nią tylko coś w stylu bardziej mrocznych i filozoficznie rozbudowanych Gwiezdnych
Wojen, z kapitalnie osaczającą muzyką. Oglądałem nie dlatego, że jest to Diuna, obejrzałem i tłustym drukiem jeszcze raz na koniec to przekonanie eksponuje,
gdyż jest to Diuna według Denisa Villeneuve'a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz