Nic
nowego Zakk nie wymyślił, bo i nikt przełomu pewnie od niego nie wymagał.
Maksymalnie przewidywalnie zatem postąpił i nagrał krążek esencjonalnie
reprezentatywny dla ostatnich jego dokonań. Powielił charakterystyczne riffy w
nowych numerach i po raz kolejny mimo szablonu satysfakcje daje. Cieszy i miłe
poczucie przebywania w dobrze znanym miejscu i okolicznościach daje. Od tego
jest i jeśli jest w tym dobry to git! Ja mam słabość do tych pioseneczek i
tyle! Wolę gdy on gładko smuci niż inni się szarpią bez opamiętania – kilka
dźwięków, jego głos i solówka, taka gitarowa matryca, a porywa. Są grupy, są
artyści od których wyraźnych wyłomów się nie wymaga i tyle. Pytanie tylko czy
nie jest to już łabędzi śpiew tego Pana – problemy ze zdrowiem, świadomość
odjeżdżającej w przeszłość młodości swój znak myślę już dają. Dojrzałość ma
zalety jednak okupiona ona zawsze witalności osłabieniem, a w rockowym
rzemiośle jej brak, jak doświadczenie uczy ku nędzy energetycznej często
prowadzi. Czy doczekam się studyjnej kontynuacji, czy ona nie rozczaruje miałkością.
Są pytania, czas dopisze odpowiedzi. :) Taka refleksja jeszcze – jest Zakk z
BLS dziś w miejscu, w jakim jego współpraca z Ozzym została zakończona. Świeżą
krwią Osbourne swojego pupilka zastąpił widząc, że podgryzanie własnego ogona
ku mieliznom prowadzi. Okręt Wylde'a niebezpiecznie blisko nich się dzisiaj
znalazł, zakotwiczy w nich bezradnie, zatopi flagową jednostkę i pod nową
banderą w dziewicze rejony wypłynie lub też po generalnym remoncie w starym kadłubie ożywczą inspiracje
odnajdzie. Lubię Catacombs of the Black Vatican, ale trochę więcej chyba jednak
od legendy oczekuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz