Poniższy wpis będzie wyrażał niemal entuzjastycznie moje uznanie. Nie będzie to jednak tylko lista przymiotników określających w superlatywach wartość drugiego krążka Szwedów. Będzie jednak upustem bardzo przyjemnych emocji jakie Welfare Jazz od momentu premiery mi zapewnił. Zaciesz mój osobisty wyjątkowy też ze względu na zaistnienie sytuacji, w której coraz odważniej wchodzę w dźwięki w których dotychczas odnajdowałem się dość ostrożnie, a jeszcze kilka lat wstecz nie pomyślałbym iż albumami o takim charakterze wyrazu mógłbym się ciekawić. Jak nieraz jednak w mym życiu już się zdarzało, na wszystko przyjść musiała odpowiednia pora, inaczej pisząc musiały pojawić się takie bandy które rzeźbiąc w stylistykach mi całkiem obcych, potrafiły mój gust muzyczny do poszerzania przekonać. Viagra Boys trafili na moją listę odsłuchową za sprawą debiutu, gdzieś na wzbierającej fali postpunkowej, której pierwszym przełomowym przedstawicielem był Beastmilk zmuszony przedzierzgnąć się w chwile później w Grave Pleasures. Dalej zaś niby inny, a jednak gdyby pogrzebać w inspiracjach to eksplorujący podobne tereny Turbowolf i wreszcie notując spory hajp wokół własnej nazwy Idles. Grave Pleasures, Turbowolf, Idles i bohater dzisiejszej refleksji Viagra Boys idą w tym momencie łeb w łeb i to jeszcze absolutnie własnymi ścieżkami. Cieszy mnie zatem wielce iż do powyższej trójki wbili się jeszcze Szwedzi i tak pięknie z płyty na płytę dojrzeli. To wręcz niewiarygodne jaki poziom wyczucia szeroko rozumianej materii postpunkowej prezentują. Orbitują oczywiście wokół punkowego rdzenia, lecz z ogromną swobodą korzystając z dostępnego eklektyzmu, stając się dzisiaj jak sobie myślę, fenomenem muzyki jednocześnie ambitnej jak i popularnej - granej przebojowo ale z pazurem i surowym sznytem. Instrumentaliści świetni, aranżacje z kluczowym saksofonem i oryginalnymi smaczkami znakomite, lecz trudno byłoby z taką sporą efektywnością obronić się samej nucie, gdyby nie fenomenalnie polotem zainfekowane wokale, jak się okazuje pochodzącego z San Francisco Sebastiana Murphy'go. Jestem pełen podziwu jak kapitalnie pod interpretacyjne możliwości frontmana podczepiono w zasadzie proste, jednak pełne efektywnej wyobraźni dźwięki. Welfare Jazz to dzięki temu ze swadą zaaranżowane i zagrane numery - uważam iż podobnie interesujące, lecz w inny znacząco sposób niż te z debiutu. Mimo iż startowy album cieszy mnie do tej pory zarówno ze względu na poczucie humoru, nonszalancję graniczącą z bezczelnością, jak i kompozytorską oryginalność, w treści nowego intensywniej się odnajduję. Test drugiej płyty zdany celująco! Gratulacje!
P.S. Jedno och i ach to studyjne wydanie, drugie z wykrzyknikiem to Viagra Boys w wydaniu live. Swoboda improwizatorska plus ten gość z aparycją łobuza równa się magnetyczne przyciąganie. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz