Koneserzy ambitnego kina sugerują iż First Cow to takie łamiące utarte stereotypy spojrzenie na rzeczywistość Dzikiego Zachodu. Trudno się po seansie nie zgodzić i jak teraz na potrzeby refleksji daleko sięgam pamięcią, to chyba nie kojarzę aby na męskich bohaterów realiów westernowych scenarzysta i reżyser spojrzał kiedykolwiek w tak ciepły sposób. Nie widziałem dotąd tak rozmarzonej opowieści o ciężkim życiu amerykańskich traperów, która pozbawiona byłaby niemal całkowicie akcji, a skupiła się na pokazywaniu prozaicznych czynności i głęboko intelektualnym odniesieniu do natury człowieka pragnącego w surowych realiach zrealizować własne marzenia o lepszym życiu. Zamiast spektakularnych strzelanin i pobudzających wyobraźnię przygód herosów, charakterem nostalgiczna i puentą brutalna rozprawa o micie spełniającego się amerykańskiego snu. Zamiast widowiskowych polowań zbieranie grzybów i jagód w lesie, bądź też wybieranie z sideł wiewiórek. Ale przede wszystkim kojące dojenie jedynej, pierwszej w okolicy krowy i produkcja wypieków za którymi przepadają miejscowi. :) Stąd też rzecz pozornie się wlecze i pewnie mnóstwo widzów przytnie trochę komara, gdyż dominuje mozolna narracja i zwyczajna cisza - długie fazy milczenia, jedynie z dźwiękami banjo w tle. To więc film atrakcyjny wyłącznie dla nielicznych, którzy poczują jego balladową atmosferę i oczarują się korzystającą z naturalnej kolorystyki pracą scenografa i operatora. Tytuł wyłącznie dla zatopionych w niszowym kinie intelektualnych wrażliwców, będących w stanie docenić kunsztowny warsztat, ale i pod prostą historią czystej przyjaźni dostrzec zasygnalizowaną otwierającą sceną metaforycznie gorzką opowieść o anonimowych ofiarach budujących krainę szczęśliwości, Ameryką nazywaną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz