Pablo Larraín po nakręceniu biograficznej Jackie wraca do ojczyzny i robi hiszpańskojęzyczny obraz/widowisko, w którym na równi z treścią i ambitną formą współegzystuje choreograficzny artyzm. Muzyka, taniec, ale i kapitalna aranżacja intensywnego światła. Palety barw wyrazistych, które wspaniałe kontrastują z odcieniami szarości codziennego życia tytułowej Emy. Egzystencja, walka o przetrwanie w latynoskiej metropolii, bez większych perspektyw rozwoju vs. gorąca taneczna pasja - ucieczka w eskapizm i w maniakalną żądzę oraz namiętność. Konsekwencje niedojrzałych decyzji, odpowiedzialność za cierpienie osobiste i narażanie na przykrości najbliższych. Twórcza ambicja zawarta zarówno w formule kina nietuzinkowego jak i w obsesyjnie analitycznym wnioskowaniu oraz fascynującej grze dynamiką, rytmem narracji. Obraz wizualnie oryginalny i estetycznie dopracowany - skupiony na precyzji w podkreślaniu wewnętrznie pulsujących emocji oraz na sposobie ich portretowego kadrowania. Centralne umieszczanie bohatera w scenach rozmowy, mnóstwo płynnych zbliżeń i korzystania z szerokiej panoramy pomieszczeń. To cechy charakterystyczne fotografowania w filmach Pablo Larraína. Duszna atmosfera, niepokój, ale i w tym przypadku także ognisty temperament. Bardzo cenię zacięcie artystowskie, szanuje surową manierę posługiwania się środkami stylistycznymi, ale po seansie Emy nie mam przekonania, że to dotychczas najlepsze dzieło chilijskiego reżysera. Larraín to bez wątpienia ekscentryk współczesnego kina, pracujący tutaj na zasłużoną opinię wizjonera symbolicznie malującego obrazem, muzyką i treścią merytoryczne nieoczywistości. Rzecz jasna nie w oczach każdego kto trafi na seans Emy. Taki już nietuzinkowego artysty los. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz