poniedziałek, 25 stycznia 2021

Killswitch Engage - Alive or Just Breathing (2002)

 


Być może jestem strasznie daleko od racjonalnego przekonania, lecz mimo to myślę iż Killswitch Engage (gdyby nie między innymi rejterada Jesse'ego Leacha i zatrudnienie Howarda Jonesa) mógłby być zupełnie na innej pozycji w hierarchii jakościowej metal core'a. Mianowicie zakładam, iż może mniej byłoby w numerach grupy charakterystycznej ultra melodyjności i mimo że w małych dawkach znośnej, to jednak w konwencji powtarzalności motywów i zagrywek, a przede wszystkim mega chwytliwej oprawy na dłuższą metę odpychającej. A załóżmy iż Adam Dutkiewicz wykorzystując szerszy wachlarz ekspresyjny głosu Leacha poszedłby ścieżką bardziej ambitną i zamiast skupiać się na eksponowaniu zaciekle coraz to atrakcyjniejszego dla ucha wesołego przebierania paluchami po gryfie, poszukał kombinacji efektywnej i efektownej zarazem. Mógłby wówczas z płyty na płytę chociaż odrobinę kierunkiem i rozwiązaniami zaskakiwać i tym samym dodać marce czegoś więcej niż tylko skojarzeń z radochą grania. Pokrętnie, a może chaotycznie czy niejasno chcę powiedzieć, iż w pewnym sensie Killswitch Engage mógłby być czymś w rodzaju mostu pomiędzy stylistykami reprezentowanymi przez Deftones, a Machine Head, czy Protest the Hero. Graliby wówczas zarazem asem subtelnych smaczków aranżacyjnych i eksplodowali jokerem progresywnych spektakularnych popisów technicznych, a wszystko miałoby w sobie też walor wstrzemięźliwej melodyjnej chwytliwości. Jest jednak jak jest, los i wybory zaprowadziły moim zdaniem wysoce obiecującą ekipę pod ścianę. Pod ścianę która wciąż powstrzymuje ich przed nawet w miarę wyrazistymi urozmaiceniami, nie mówiąc już o stylistycznych skokach w kierunku eklektyzmu. Żeby była jasność to nigdy nie dostrzegałem u Amerykanów szans na eksplorowanie terenów sztuki o wymiarze poszukującym, ale też jednocześnie póki się udawało wypierałem fakt, iż KE stanie się jedną z grup które mogą być synonimem szablonowego powielania samych siebie (od The End of Heartache jest tak, nawet jeśli każdy kolejny album na tydzień, dwa zwraca moją na siebie uwagę). Niestety regularność eksponowanej formuły bez względu na jakość wykonawczą i każdorazową klejącą się do ucha przebojowość zabija intrygujący pierwiastek muzyczny. Wciąż śledzę, wciąż jednak bez wielkiej ekscytacji ich karierę. Wciąż daję się zainteresować, lecz nadal po chwilowym entuzjazmie żar przygasa (nieco tylko wolniej niż się pojawia). Włączyłem więc sobie teraz dwójkę aby pomarzyć, pogdybać. Aby finalnie napisać to co czytacie. :)

P.S. Natomiast jeśli przeszedłbym do rzeczy. Alive or Just Breathing uznaję za jedną z najbardziej znaczących pozycji w gatunku. Świetne thrashowe riffy i hard core'owa moc - w wówczas niezwykle świeżych aranżacjach. Doskonałe wyważenie stopnia atrakcyjności ze stopniem ambicji - marzycielska poświata i autentyczna, pełna agresywnej pasji wściekłość. Ogromne możliwości interpretacyjno-ekspresyjne Jesse'ego Leacha - od gardłowego krzyku po piękne pasaże czystego śpiewu. Wówczas, czyli około roku 2004-ego (Alive or Just Breathing poznałem natychmiast po premierze The End of Heartache) była to dla mnie zarazem płyta lepsza i gorsza od tej drugiej. Gorsza bowiem mniej przystępna, lepsza, gdyż na dłużej przykuwająca uwagę. :) Dzisiaj (tak to widzę), to krążek który bezdyskusyjnie otwierał przed grupą mnóstwo możliwości. Szkoda że nie poszli w kierunku który bym sobie życzył. Dobrze jednak, że przynajmniej w wymiarze live nie zdarza im się nudzić. Tak przynajmniej donoszą mi Ci co koncertowej mocy Amerykanów na własnej, pokrytej tatuażami skórze doświadczyli. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj