Mowa tu o filmowym klasyku, ale ja żadnym sposobem nie jestem w stanie uznać wyjątkowości pracy legendarnego Blake’a Edwardsa, gdyż w dwóch fundamentalnych kategoriach odbieram Śniadanie u Tiffany’ego jako obraz zwyczajnie tylko poprawny, którego sława pobudowana została jak domniemam na ładnych buźkach głównych aktorów, którzy nota bene swoją słabością aktorską w decydującym stopniu przyczyniają się do tak druzgocąco brzmiących, moich zaiste subiektywnych maksymalnie wniosków. Aktorskiej nieporadności, wpadającej dokładnie rzecz biorąc w irytującą manierę sztuczności, w sukurs idzie oczywiście cały przesłodko-naiwny obraz sytuacji, który ma się dość swobodnie do literackiego pierwowzoru - autorstwa przecież uznanego za specjalistę od budowania niezwykle sugestywnych portretów psychologicznych swych bohaterów pisarza. Ale dość krytykanctwa, jak i nie będę tutaj pozował na znawcę klasyki współczesnej literatury, którym broń mnie boże nie jestem! :) Pora więc tylko na kilka zdań chociaż elementarnego obiektywizmu, bowiem jest kwestią całkowicie oczywistą, że adaptacja sztuki/opowiadania Trumana Capote, w rękach Blake’a Edwardsa została stworzona według ściśle w tamtej epoce obowiązujących prawideł, jak i dostosowana do obowiązujących ram moralnych i oglądana dzisiaj nie może być poddawana pod osąd bez na własnej skórze rozpoznanych kontekstów kulturowych, mentalnych czy też warsztatowo-zawodowych. Wówczas, zapewne podobnie jak Garsoniera, Śniadanie łamało poniekąd pewne obyczajowe tabu, wyciągając na światło dzienne to, co w rzeczywistości wielkomiejskiej już bez większej żenady funkcjonowało, a co specjaliści od hollywoodzkiego kina w otwartej bezpretensjonalnej formule komedio-dramatycznej odważyli się z sukcesem dla własnych portfeli poddać ocenie ówczesnej widowni. Dzisiaj z tej perspektywy ich praca wygląda nieco komicznie, ale pod względem spostrzegania kina jako sztuki z założenia nie oddającej rzeczywistości jeden do jednego, posiada jednocześnie walory pewnego sympatycznego bujania w obłokach, dla poprawy samopoczucia rzecz jasna. :) W tym sensie rozumiem, że romantyczna opowieść z gatunku spotkania na swojej drodze księcia z bajki, może i musi się podobać szczególnie płci pięknej. Stąd też ten charakterystyczny motyw muzyczny Henry’ego Manciniego, niezapomniany, znany bez względu czy ktoś uznaje siebie za filmowego konesera idealnie łączy się z zaproponowanym emocjonalnym charakterem przeżyć, pod którymi (nie zapominajmy) Truman Capote zawoalował znacznie więcej niż Blake Edwards raczył pokazać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz