Oczywiście we
fragmentach znam, oczywiście (he he) do tej pory w całości nigdy nie widziałem. Wstyd,
hańba i trzeba było sprężyny w postaci fincherowskiego Manka, bym znalazł
110 minut na seans klasyka. To też oczywiste, iż z perspektywy filmu Finchera
ogląda się Obywatela Kane'a inaczej niż pewnie bez tego przygotowania, toteż
poniższy skąpy tekst skupi się szczególnie w finale na innych kwestiach niż zrobiłbym to przed
seansem Manka. Te wszystkie leciwe czarno-białe produkcje sprzed niemal wieku ogląda się jak
plastyczne iluzje wizualne, z tymi prostymi lecz urokliwymi dekoracjami,
scenografią malowaną na płachtach i z wykorzystaniem makiet oraz zasadniczą
rolą gry światłem i cieniem. Epicka jak na owe czasy produkcja nie jest więc
naturalnie odporna na ząb czasu i trąci we wszystkich aspektach myszką, bo
jakby miała przecież nie trącać. Szczerze mówiąc to mnie ikoniczny szlif
Wellesa nie porwał i to nie tylko dlategóż iż jest to po prostu kino maksymalnie archaiczne. To
chyba dość skomplikowane i lepiej tłumaczą tą sytuację rozbudowane współczesne recenzje odpornych na urok staroci zawodowców, niż ja bym tutaj umiał w krótkich równoważnikach zdania dociekać i
wyjaśniać. Citizen Kane jest i będzie póki kino żywe, ale dla mnie w sumie jego
los jest emocjonalnie dość obojętny - no chyba że tylko przez wzgląd na rolę
jaką odegrał w historii kinematografii i jak się właśnie dzięki Fincherowi
dowiedziałem, przez pryzmat akcji ratunkowej dla przesympatycznego inaczej Hermana Mankiewicza!
P.S. Ktokolwiek nie rozumie o czym powyżej piszę i ma pretensję że piszę jak piszę zapraszam do bezzasadnego przestudiowania tony materiału archiwalnego funkcjonującego wokół debiutu reżyserskiego Orsona Wellesa i przesłanie mi streszczenia wykonanej pracy oraz zapytań wraz wątpliwościami na adres skrytki pocztowej gdzieś na południu Polski - najlepiej prędziutko, w okolicach najbliższego tygodnia. Kłaniam się nisko i nie zapraszam do internetowej dyskusji. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz