Tercet składający się z prawdziwych zawodowców - bardzo młodych muzyków z dyplomami sztokhlomskiej Royal College of Music. Grupa (he he) amerykańsko brzmiąca, a ze Skandynawii jak się okazuje pochodząca. :) Każdy z muzyków Dirty Loops to mistrz detali - wokalista/pianista ekwilibrysta, dalej basista groove'u władca i jeszcze perfekcjonista perkusista. Każdy w swoim fachu wbijający nuty idealnie w punkt, z cudownym feelingiem, a przy tym obrazowo równie czarująco przyozdabiający je mimicznie (jakie to fajne :)). Prezencja sceniczna muzyków, to ogromny luz i zgrywne poczucie humoru. Bez najmniejszej spiny, naturalność, czucie dźwięku całym sobą, a przecież grają motywy złożone, połamane i aranżacyjnie po prostu gigantycznej koncentracji wymagające. Produkcyjnie wybornie, po prostu genialnie, co pozwala wybrzmieć wszelkim pomysłom w pełnej krasie - wyraźnie, plastycznie, ekspresyjnie i swobodnie. Mini album, bo zaledwie pięć utworów. Numerów barwnych, przebogatych - takich które popową przebojowość zapraszają na wirtuozerskie salony. Eklektyczna popisówa, pełna instrumentalnej dramaturgii o znamionach wręcz geniuszu, a przecież korzystająca z wielokrotnie już przemielonych motywów pochodzących z właśnie amerykańskiego funky soulu spod znaku Stevie'go Wondera czy Michaela Jacksona. Stąd można powiedzieć, iż to granie zarazem typowe, bo rozbierając kompozycje do fundamentu nic tutaj znawcę stylistyki nie zaskoczy, a jednocześnie dalekie od jakiejkolwiek sztampy, bowiem odwołujące się tak samo do jazzujących fraz czy też progresywno-rockowych rozwiązań. Wszystko w spójnych i pełnych wyobraźni aranżacjach i podkreślam wykonawczo wręcz z bezczelną (he he) pewnością siebie i lekkością zagrane. Myślę że takiej nowoczesnej fuzji mi trzeba. Wtedy mi trzeba, kiedy schodzę do Piekła, a marzę o tym by wznieść się do Nieba. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz