niedziela, 23 maja 2021

The Quill - Voodoo Caravan (2002)

 


Na The Quill wpadłem wczesną wiosną roku 2002-ego, za sprawą recki zamieszczonej w owym czasie poczytnym wśród metalowej braci kolorowym, woniącym intensywnie farbą drukarską i na kredowym papierze drukowanym periodyku. Mystic Art (o nim w poprzednim urwanym zdaniu mowa) już wtedy od wielu lat uparcie drogą kupna nabywałem i chociaż nie był już to magazyn dla mego, w miarę ukształtowanego gustu w stu procentach inspirujący (inaczej niż dla smarkacza u zarania jego istnienia), to zawsze coś nowego, atrakcyjnego dla uszu można z niego było wyłuskać - nie mówiąc już o świetnych tekstach o starych, dobrych i zasłużonych o których ekipa pasjonatów tam pisała. Ale nie o tym, nie o tym tu i teraz. Tutaj wstęp był potrzebny i taki sobie z braku laku wymyśliłem, a sam The Quill mógłby być uznany za zespół który nie bardzo przez wzgląd na profil Mystica do niego pasował, więc kropka. Rzecz to dla kumatych oczywista, dla pozbawionych tej elementarnej wiedzy może pozostać wiedzą tajemną, lub jeśli pogrzebią, rozgrzebią tu i ówdzie, to błyskawicznie rozkminią do czego piję. Tak czy siak, gdyby nie ta recka, to raz, nie usłyszałbym Voodoo Caravan, dwa nie dotarłoby do mnie, że metaluchowe wyjce potrafią me serducho skraść, ale chyba jeszcze łatwiej jest zabiegać o moją sympatię grupom, które w swojej twórczości odwołują się do spuścizny hard rocka i sprawnie żenią ją z hipnotyzującym stoner rock/metalem. Teraz z perspektywy doświadczenia i wieku wiem, że był to jeden z pierwszych dla mnie sygnałów, iż retro rock wielbić będę, a przyszła inwazja formacji kultywujących taką stylistyczną formułę będzie przeze mnie przyjęta wpierw entuzjastycznie, a za moment wręcz euforycznie. Pech The Quill tkwi jednak w nieco zbyt przedwczesnym wbiciu się w nadchodzący trend, a rola jednej z kapel będących jego forpocztą zabrała mu szansę na większą rozpoznawalność. Voodoo Caravan wydany dekadę później, kiedy na nowo triumfy święcić zaczęła hard rockowa estetyka zyskałby wtedy znacznie większy poklask. Bowiem jak mogłoby być inaczej, kiedy zawartość jego to znakomita porcja retro grania, z wyraźnymi echami zamiłowania do zarówno największych ekstraligi z Black Sabbath, czy Led Zeppelin na czele, ale także innych mniej znanych legend z epoki i doprawiona kapitalnym charczącym brzmieniem a'la Kyuss, Corrossion of Conformity czy nieodżałowanego dla mnie gwiazdorskiego Down. Wszystkie najlepsze cechy powyższych w genialnie dobranych proporcjach, muśniętych własną, nie tylko naśladowczą tożsamością i spowite w pełnej rozciągłości znakomitą, rasową barwą wokalu Magnusa Ekwalla. U mnie wtedy The Quill miał równie wysokie notowania jak wielbiony przeze mnie do dzisiaj Spiritual Beggars, lecz jednym pisana była przyszłość lepsza, drugim gorsza. Nie wiem czy muzycy przyczynili się do takiego obrotu spraw bardziej niż w jednym przypadku zwykły łut szczęścia, w drugim zwykły niefart. Może przy okazji kolejnych refleksji w temacie The Quill znajdę na to pytanie odpowiedź. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj