Jest rok 2003, po rozpadzie legendarnego Helloween na dwa obozy, Panowie Uli Kusch i Roland Grapow łączą siły z wchodzącym wówczas na heavy salony objawieniem wokalnym w osobie Norwega Jorna Lande. Taki rozwój okoliczności prowadzi w moim mikro muzycznym świecie do zainteresowania projektem nazwanym z pompą Masterplan. Dźwięki w jakich wspomniana trójka rzeźbić się decyduje, to ogólnie według wszelkich prawideł skonstruowany teutoński heavy/power metal. Innymi słowy zapowiedziana z rozgłosem gonitwa riffów, galopada perkusji i lawa klawiszy. :) Jednak Masterplan jak się już w chwilę po pierwszym odsłuchu przekonałem, robi wrażenie znacznie większe niż nie będąc wielkim fanem tejże estetyki zakładałem. Gdyż nie pozwala sobie na utknięcie w często bezlitośnie spranej ejtisowej formule, dodając do hymnicznego zadęcia bardzo dużo dobrego z rocka progresywnego i mając poza tym ogromny atut dodatkowy w osobie właśnie wokalisty. Jorn Lande bowiem przede wszystkim sprowokował moją ciekawość, a synergia jego głosu i kompozytorskich umiejętności niemieckich powermetalowych ikon sprawiły, iż te dźwięki z wielką wówczas mocą do mnie przemówiły. Epickie leady, rozbudowane solówki, uzależniające melodie i właśnie fantastyczne linie melodyczne partii "nowego" Coverdale'a. Mimo iż Masterplan to nie jeden do jednego Whitesnake z okresu swojej największej popularności, to jest tej chwytliwej konwencji naprawdę blisko. Toteż wzbudzając we mnie sympatię do siebie, powoduje jednocześnie wtedy dopiero znaczący przyrost zainteresowania klasycznym obliczem wspomnianej (kolejnej) legendy w postaci brytyjskiego Whitesnake. Tak to się odbyło - z ręką na sercu przyrzekam że to najprawdziwsza prawda jest. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz