Czaiłem, śledziłem i stąd wnioskuję iż mocno opóźniona to premiera. Wiem, ziemia-kataklizm-pandemia! To oczywiste, nie ma mowy o dżołkach w tym temacie (chyba że wyjątkiem te o maksymalnie czarnej komedii obliczu ;)). Wszystkie kapele obecnie mierzą się z tym problemem. Znaczy wszystkie, które mają już nowe single w sieci, a czas nieubłaganie leci. Kwestia odwieszenia szlabanu na koncerty wciąż jeszcze bez jednoznacznych decyzji - a bez desek scenicznych promocja płyty licha. Kiedyś na krążkach się zarabiało i występy koncertowe były dodatkiem do studyjnego planu wydawniczego. Ostatnie lata to jednak proces zgoła odwrotny - na koncertach się kasę robi, płyta dostarcza tylko dla nich paliwa. Wracając jednak do Surface Sounds! Oficjalnie już jest i cieszy, bo proste formalnie, a mocno o wątek emocjonalny rozbudowane kompozycje, oparte na bluesowym szkielecie (Delta Mississippi) i zaśpiewane genialnie głębokim głosem lidera Kaleo w osobie Jökulla Júlíussona muszą dotykać i dotykają wrażliwej duchowej tkanki. Album jest jak na obecne standardy odpowiednio brzmieniowo wymuskany i dopieszczony aranżacyjnie. Dźwięki to może i oklepane, ale z wielkim czuciem bluesowej materii podane. Ballady i rockery oraz ten, nieco odstający ale fantastyczny Hey Gringo. Więcej tu jednak tych nastrojowych numerów - pięknie bujających, z bijącym w nich szczerym dramatycznym serduchem. Może i bez głosu Jökulla sporo by straciły, lecz po cholerę tu dywagować nad ich wartością odartą z wokalu, kiedy przecież ten songwriting fachowy i własnie wokal zajebisty. Ja to w całej okazałości kupuję - tak samo jak po czasie poprzedni krążek Islandczyków łyknąłem. Pisząc że kupuję, nie daje jednako gwarancji że na wieczność. Tu i teraz mnie tak kręci że aż wzrusz co rusz. Stąd póki co zapętlam z ochotą tego podgrzewanego północną lawą bluesa. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz