niedziela, 9 maja 2021

Voivod - Voivod (2003)

 


Rozpocznę od wyjaśnienia. Przyznaję się, że bez względu na zajoba jakiego złapałem gdy ten krążek się pojawił, to nigdy nie stałem się pełnym fanem muzyki Kanadyjczyków. A i owszem, są oprócz s/t albumy które już wtedy i do dzisiaj z ogromną przyjemnością poddaje konsumpcji, lecz to tylko i wyłącznie odpowiednio Angel Rat (1991) i The Outer Limits (1993). Cała reszta (a jest tego sporo) tak samo sprzed powyżej i poniżej omawianego, oraz wszystkie krążki z ery po Piggy'm (Denis D'Amour nie wciska się w moją świadomość tak wyraźnie, jak to ta właśnie płyta czyni. Co dodatkowo ciekawe, sam nie wiem dlaczego - a jeśli już szukam wytłumaczenia, to ono oscyluje wokół przekonania, że w moim odczuciu ten wpadający mocniej w ucho Voivod, to w moim przekonaniu o klasę ciekawszy (paradoksalnie) od tego zarówno technicznie thrashowego, jak i tego ambitnie eksperymentalnego. Rys historyczny sytuacji krótko! Kilka lat bez Snake'a (Denis Bélanger ), okres mniejszego zainteresowania ze strony fanów, ale i chyba jednak słabszej formy i w końcu powrót do składu oryginalnego głosu. Plus oczywiście głośny transfer w sekcji rytmicznej, czyli jak się później okazało jedynie chwilowe połączenie sił Jasonem Newstedem (tak tym!). Oczywiście ten pierwszy znacznie bardziej wpłynął na całościowy obraz dźwiękowej faktury, bowiem trudno się nie zgodzić że Snake za mikrofonem to Voivod jeszcze bardziej charakterystyczny i indywidualny. Oprócz tego (co już poniekąd nadmieniłem) porównanie opisywanego ze wcześniejszym dorobkiem nakazuje zauważyć, że ten akurat Voivod to twór wciąż łamiący schematy i dość nieszablonowo traktujący dźwiękową formę, ale tak samo jak klimatem futurystyczny, tak samo bardziej klarowny w odniesieniu do klasycznych ejtisowych pozycji ze swojego katalogu. Ponadto od razu trafiają w miękkie podbrzusze te wszystkie wyraziste tematy przewodnie i chwytliwy piosenkowy sznyt - na całe szczęście zachowujący aranżacyjnie voivodowskiego ducha. To że kompozycje rytmicznie nie są jakoś szaleńczo połamane, nie powoduje też, że album to taki, co po kilku odsłuchach na wskroś zostaje poznany. Bowiem udało się tutaj legendarnej ekipie kapitalnie ożenić atrakcyjność z ambicją, a to w moim uznaniu zasługuje na szczególny szacunek i odpowiada chyba już wprost na pytanie dlaczego nie popadam w ekscytacje przy odsłuchach ich ikonicznych krążków, a kręcą mnie te właśnie z półki względnie bardziej przystępnej. Wciąż nie jestem więc na nie gotowy i być może nigdy nie będę w stanie myśleć o muzyce tak abstrakcyjnie jak autorzy Killing Technology, Dimension Hatröss i Nothingface. Cieszę się jednak że wizjonerzy potrafili też (jak słychać) powstrzymać swoje megalomańskie odloty i nagrać nuty bardziej powściągliwe, co nie znaczy, że obiektywnie mniej interesujące - bo wciąż mimo wszystko innowacyjne, ale uderzające w progresję od tej rockowej strony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj