Największe wydarzenie ubiegłorocznego FPFF w Gdyni, główna nagroda i same wyłącznie ze strony zawodowej krytyki superlatywy ocenne - to przekonuje. Lecz jeślibym miał jeszcze jakieś wątpliwości, to jedyny taki mnie osobiście znany, z prawdziwego zdarzenia koneser kina (bo miłośników znam kilku, bardzo szanuje, ale opinia koneserska to inna półka), był zachwycony i swojego entuzjazmu nie krył. Obdarowywał On sowicie swoim wartościowym komentarzem nieświadomych, przekonywał z jakim sztuki skarbem my szarzy farciarze mamy okazję stanąć oko w oko. Ta pasja i żarliwość mnie ostatecznie przekonały, że mimo iż mam do czynienia z działką animacji, to będę miał za jej sprawą okazję zajrzeć głęboko w duszę prawdziwego artysty, ale i jednocześnie człowieka skromnego, człowieka z krwi i kości, z przyrodzonymi mu lękami i wrażliwością. Autobiograficzna opowieść (rodzaj krajobrazu po stracie) Mariusza Wilczyńskiego, to szmat czasu dopieszczana próba zmierzenia się z całym szerokim zestawem okoliczności, w których dorastał, dojrzewał, wreszcie jako ukształtowany facet egzystował. Rysunki jego autorstwa, to jakby kreślone w uczniowskim zeszycie, dla zabicia czasu, głęboko wrośnięte w psychikę projekcje. Proste, surowe, jednocześnie rzecz jasna maksymalnie osobiste i szczere. Rodzaj ekspresji użyty naprawdę ciekawy i wyraźnie zakorzeniony w ambitnej animacji, którą jak przez mgłę pamiętam z peerelowskich czasów, lecz w kwestii odczytu treści, przyznaję mam problem, bowiem dla mnie to nazbyt spory chaos myśli, bez niestety wyrazistej klamry czy w miarę potrzeb podrzuconego klucza. Stąd nie próbuję nawet rozbudowanych wniosków wysnuwać, choć z pewnością autor w swojej świadomie zbudowanej koncepcji takową zawarł. On osobiste przemyślenia i doświadczenia przekazuje, jednak językiem trudno zrozumiałym i by trafić za jego tokiem rozumowania konieczne są przypisy i wyjaśnienia. Bez nich to film zaiste godny szacunku dla włożonej weń pracy, jednak merytorycznie dość strumień niejasny, zagmatwany i w swojej surowej formule jednak chyba odrobinę nazbyt pretensjonalnie wyszukany. Jest w nim nie przeczę, prawda o człowieku, o jego najbliższych i czasie w jakim wydarzenia osadzone - do bólu prawdziwe odzwierciedlenie rzeczywistości epoki. Ona akurat w każdej scenie dla większości znających z autopsji przynajmniej schyłkowe lata komuny dostrzegalna, ale powtarzam, brakuje mi klucza w tym złożonym rebusie, a to rzecz konieczna i fundamentalna w zrozumieniu przekazu i wychwyceniu puent. Mnie to okropnie przeszkadza, bo bez tego, to tylko wycięte z życia intymne fragmenty, przeniesione metaforycznie dłonią za pomocą ołówka na papier i ożywione techniką animacji. Wilczyński nie prowadzi mnie przez tą historie za rękę, bo nie ma w niej też klasycznej wyrazistej fabuły. Porzuca mnie w jej labiryntach licząc że odnajdę tropy i po części je w uniwersalnym przekazie odnajduje, bowiem w tych sekwencjach scen, szczątkowego siebie naturalnie też rozpoznaje. Jednak filmowej dramaturgii w takim błądzeniu jak na lekarstwo i sama symboliczna moc i głębia artystyczna oraz interpretacyjna swoboda, nie zastępuje oczekiwanego w obrazie filmowym napięcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz