Zaległość netflixowa, w końcu zaliczona i co ja biedny mogę powiedzieć kiedy zaczęło się od znakomitego ujęcia architektonicznego, a później już finezji operatorskiej czy oka fotograficznego bardziej artystycznego do końca niemal nie dostrzegłem, bo też film Jakuba Piątka (debiutanta w pełnym metrażu fabularnym chyba wówczas) z zupełnie innej niż artystyczna bajka. Bardziej teatr telewizji współczesny, niż wizualnie bogate kompletne dzieło kinowe. W tej parateatralnej formie skupione na budowaniu napięcia (niekoniecznie konsekwentnie udanie), zamiast zaspokajaniu wygórowanych estetycznych potrzeb widza - taka stylistyka, taka koncepcja, ja to rozumiem. Jednak nawet jeśli wszyscy się starali (reżyser, scenarzyści i obsada przede wszystkim), to wyszło nierówno i gdybym się nie zdecydował i sugerując się opiniami fachowej krytyki debiut Piątka zignorował, to dużo w sumie bym nie stracił. Ot miał być Prime Time zapewne mocnym kameralnym społeczno-politycznym (te archiwalne wstawki migocące z ekranów studia) thrillerem, a stał się siłowo nieco dramatyzowanym spektaklem raczej bez efektywnych wniosków, w którym warsztatowo najlepsza rola (uwaga lekka szydera), to ta krótko zagrana samym głosem przez telefon na początku. Na korzyść roboty ekipy świadczy najbardziej dobrze odtworzony telewizyjny klimat końca milenium i gdybym znacznie obniżył poziom oczekiwań związanych z dogłębnym wglądem w psychikę postaci oraz mentalnego charakteru okresu schyłku okrągłego wieku, to ta w sumie momentami mocno zagrana (Bielenia, Frajczyk, Chrząstowski, Dymecki - najlepiej) próba spojrzenia wstecz na czas i miejsce, byłaby w moim przekonaniu jako wartość bardziej zauważalna. Lecz niby dlaczego mam to robić w stosunku do młodych ambitnych i odważnych?
P.S. Przyznaję iż do seansu zostałem zdopingowany, kiedy pokojarzyłem z nazwiskiem Piątka ostatnio mocno wychwalany dokument Pianoforte. Obym w przypadku tegoż nie odczuł niedosytu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz