poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Greta Van Fleet - The Battle at Garden's Gate (2021)

 


Greta Van Fleet rozdział drugi, czyli jak to po debiucie okrzyknietym reinkarnacją Led Zeppelin należy pójść za ciosem, aby nie tylko siłą potężnej promocji zasłuzyć sobie na powyższą opinię. :) Powoli jednak, powoli! To zdanie wstępne nie jest stanowczym faktów poparciem, ani też daleko mu do zaprzeczania szlachetnym inspiracjom jakie w muzyce Grety bezdyskusyjnie istnieją. Widzę że pozwoliłem sobie kilka lat wstecz (do archiwum bloga teraz właśnie zerkając) napisać o debiucie smarkatych Amerykanów tyle nieprzychylnego co dobrego, a chyba zamiast mierzić mnie wówczas ich nuta, to strasznie irytował mnie ten ogromny (nie proporcjonalny do poziomu osiągnięć) szum medialny wokół Grety. Pamiętam doskonale (kituje że musiałem w archiwum poszperać), iż mocno we mnie te dwie kwestie buzowały, bo muzyka była bardzo ok, wokal specyficzny jednak przez wzgląd na brzmienie ciekawy, a tylko cholera nie potrafiłem sobie scenicznego wdzięku młodego Planta zestawić z wdziękiem młodego Josha Kiszki, aby przy tym nie parsknąć zdrowo śmiechem. Dzisiaj wokalista Grety nieco zmężniał, ale walorów fizycznych Planta nigdy niestety nie będzie miał możliwości skopiować, a w dodatku niby ten jego ruch jest typowo hard rockowy, ale mam zerkając na promocyjne klipy poczucie braku naturalnej pewności siebie. Może błądzę, ale nie byłbym zaskoczony gdyby odzew ze strony rockowych fanów względem jego prezencji, gdzieś chłopaka odrobinę usztywnił - a w estetyce rockowej to nie do przyjęcia. Tyle pokrótce o kwestiach mniej istotnych, a teraz czas napisać coś naprawdę merytorycznego! :) The Battle at Garden's Gate jest (podkreślam) w moim subiektywnym odczuciu genialnie wyprodukowanym albumem, chwilami "rockopodobnym", tak samo jak momentami z krwi i kości prawdziwą śmietanką stylistyczną. Gdzieś brak mi w niej szaleństwa, a dynamika sekcji rytmicznej nie staje na wysokości zadania tak znakomicie jak czyni to zarówno gitarzysta i klawiszowiec. Solówki są fantastyczne i w wielu fragmentach (to akurat powoduje u mnie ambiwalentne odczucia) jakby żywcem bazujące na klasykach ołowianego sterowca - usłyszy to każdy komu słoń na ucho nie nadepnął i kto w swoim życiu chociaż kilkukrotnie cztery startowe krążki ekipy Planta i Page'a przesłuchał. Instrumentalne popisy są świetne, ale nie swoje, a ja chyba oczekiwałem iż na dwójce to chłopaki poszukają własnej tożsamości, a okazuje się że nie taki cel im chyba przyświecał - tudzież chcieli inaczej, a wyszło jak wyszło, bo we krwi Zeppelinów mają. Innymi słowy (w ogólności, w kierunku podsumowania) stwierdzam że trzy promocyjne single wbiły mi się swoim hymnicznym sznytem w łeb i siedzą już tam pod kopuła głęboko. Natomiast resztę kompozycji konsekwentnie od kilku dni zgłębiam i z każdym kolejnym odsłuchem dochodzę do przekonania, iż mają w sobie znacznie więcej niżby ich chwytliwa od startu charakterystyka o nich mówiła. Nie mówi ona o nich wszystkiego, mam coraz większą pewność - a jeśli miałbym na ten moment pośród nich wskazywać swojego faworyta, to jest nim Built by Nations - numer tak zeppelinowy, jak tylko zeppelinowo potrafią zagrać. W każdym detalu czerpiący z bogactwa inspiracyjnego, a nawet odważę się napisać, że powielający patenty nuta w nutę. Jednak mimo tego epigoństwa zwyczajnie fantastycznie brzmiący i tak pięknie umieszczający archaiczną estetykę w trzeciej dekadzie XXI wieku, że ja się wzruszyłem. Szczególnie gdy cała estetyka The Battle at Garden's Gate oparta jest na poszukiwanie muzycznych poruszeń. Numery ją wypełniające bowiem kapitalnie żenią epickość i biegłość instrumentalną (stawiam uparcie na gitarę i klawisz), a w efekcie dają mi to czego akurat bardziej przeze mnie cenione gwiazdy dzisiejszego retro rocka czasem skąpią udając się z bluesującym rockiem w stronę stonera. A ja jestem wrażliwy, ja nawet jestem tak wrażliwy że głos tego brata dwóch innych braci, co tu śpiewa poprzez dusze do serca potrafię przytulić i się emocjonować, wzruszać, emocjonować, wzruszać, album w odtwarzaczu zapętlając. :)

P.S. Właśnie odświeżyłem Anthem of the Peaceful Army i potwierdzam co powyżej, uznając nielogicznie, że nie rozumiem po co się wówczas ich tak czepiałem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj