Jeśli się porywa na legendarną klasykę to nie ma zmiłuj - więc albo idzie się na całość i choć to niezwykle trudne przyćmiewa oryginał, bądź częściowo uzyskuje się efekt lepszy, chociażby obecnymi możliwościami produkcyjnymi deklasując archaiczne środki pierwowzoru, albo tworzy ikonę na nowo, bądź bierze na klatę druzgocącą krytykę ze względu/bez względu na fakt czy jest uzasadniona. Jak pies do jeża podchodziłem więc do pracy wykonanej pod kierownictwem Antoine'a Fuqua, bo Siedmiu wspaniałych to cholera mimo pewnej banalności stwierdzenia złoto i kropka. Jednak biorąc pod uwagę że między innymi w przeszłości podobna westernowa sztuka powyżej opisana udała się między innymi Mangoldowi czy Coenom (pozdro kumatym :)), to w końcu sprawdziłem co nierówny częstokroć dotychczas reżyser klasykowi uczynił. Co nastąpiło już szybko zauważam i w miarę przystępnie próbuje wypunktować. Pierwsze na nie, to te twarze jakieś takie wymuskane zbytnio i obraz zbytnio obrobiony – w sumie cały w końcu Fuqua. :) Po pierwsze natomiast na tak to rozmach produkcyjny i wielka przygoda, która właściwie powinna być przygodą gigantyczną. Jest spektakularnie jak cholera, strzelaniny są takie że opad szczeny i nawet kilka razy myślałem że zginął wbrew zasadom ten dobry. :) Dalej fenomenalna kaskaderka i (smutek, smutek, smutek) poza tym nic szczególnego. Ale jak to ostatnio gdzieś przeczytałem, nie po to się chodzi do lasu by narzekać na drzewa, stąd zanim zdążę kolejne słabości wytykać to zamilknę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz