Byłoby zasadne, aby w tym miejscu pojawiła się na wstępie wklejona, w miarę
zwięzła fachowa analiza specjalisty od psychologicznych procesów i równocześnie
wiedza szersza dotycząca okoliczności i uwarunkowań społeczno-kulturowych jak
i obyczajowych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej czasów schyłkowej, lecz wciąż
niezwykle jeszcze silnej, bowiem przez rząd federalny stosowanej segregacji
rasowej. To drugie wpłynęło bezpośrednio na pierwsze i na obraz tragicznej historii
Billie Holiday, zatem bez ich głębszej znajomości i świadomości analityczny ton nie będzie w odpowiednim stopniu oparty o prawdę, toteż proszę o wyrozumiałość w stosunku do mojego poniżej treściwego oglądu problemu. Uzależnienie wielkiej artystki od narkotyków,
to oczywiście konsekwencja bezradności i frustracji wobec okoliczności i dla
wrażliwej duszy artystycznej, ostateczny gwóźdź do trumny. Tutaj jednak w
równych proporcjach skupiamy się na genezach w sensie psychologicznym i socjologicznym,
jak też na relacjach czarnej artystki z ultraprawicową wówczas amerykańską władzą.
Film dobrze wygląda, potrafi efektywnie oczarować klimatem jazzowych klubów i
ogólnie scenograficznym sznytem, ale brak mu mocnego narracyjnego tempa (sporo kontemplacji w zamian) i poza
jednym potężnie wstrząsającym fragmentem oraz udziałem w fabule kilku innych wyrazistszych punktów
kulminacyjnych przy udziale bardzo dobrego aktorstwa, sama dramatyczna historia z poruszającym tłem
muzycznym nie jest w stanie tak jakbym oczekiwał emocjonalnie przeciągnąć mnie
po przecież szorstkim w istocie rzeczy podłożu, bym finalnie wyszedł z tego filmowego doświadczenia z krwawiącymi duchowymi obrażeniami. Stąd czuje się poniekąd rozczarowany, choć trudno mi też
uznać że wyszło słabo. To zwyczajnie warsztatowo bez wpadek sfilmowany, powolnie
sączący historię samozagłady inspirowanej zamówieniem politycznym, bardzo
poprawny film, a mnie tu trzeba było ciosu, bym poczuł jak tylko X muza potrafi uczynić to najbardziej możliwie dosadnie, to co sama
Billie Holiday unieść w rzeczywistości musiała.
P.S. Andra Day wokalnie oczywiście znakomicie, aktorsko też niczego sobie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz