Dawno nie widziałem tak konwencjonalnie po hollywoodzku zrobionego kryminału. W klasycznej odsłonie śledztwo
się toczy, a od praktycznej strony warsztatowej John Lee Hancock po kolei
odhacza wszystkie charakterystyczne dla gatunku chwyty. Trochę mroku, sporo
niepokojących dźwięków w tle, efektownie pracująca kamera i posiadający swój
wdzięk płynny montaż. Bohater to typ po przejściach, z tajemnicą za nim się wlekącą,
jakimiś śmierdzącymi sprawami za kołnierzem, a może on tylko zrezygnowany po
latach brodzenia w kryminalny głównie. Nie uniósł ciężaru i się gość po prostu
rozkleił? I mógłby to być strzał na miarę nawet Siedem Finchera, gdyby nie był
to film po pierwsze drażniąco sterylny produkcyjne i od sztancy z aptekarską
drobiazgowością odbity. Także w scenariuszu tu coś nie pyka, bo przez jankeską
wyobraźnię odrobinę przeładowany, przez co klimat się rozmywa, zamiast
atmosfera sukcesywnie gęstnieć. Jedyny duży i wyrazisty plus (poza świetnymi
zdjęciami gablot w ruchu), to kreacja Jareda Leto - błyskotliwego czuba, w
charakterze podejrzanego pogrywającego sobie widowiskowo ze stróżami prawa. I
dla równowagi proporcjonalnie wielki minus dla koszmarnego Remi Maleka w roli
jednego z tych stróżów. Podsumowując, to akurat po kryminale z łapy Johna Lee Hanckocka czegoś znacznie smakowitszego się spodziewałem.
P.S. O Denzelu Washingtonie nic nie wspomniałem, gdyż nawet jeśli gra role główną, to odgrywa ją tak po swojemu, znaczy jest i ani go ganić, ani chwalić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz